Słuszną porcję ponurych walców i niespiesznych kołysanek wyśpiewała Marissa Nadler na swoim siódmym już, studyjnym krążku "Strangers".
Po prawdzie to taki miks. Trochę dreamowych wokali w guście Elizabeth Fraser z Cocteau Twins, akustyczno-folkowe podkłady żywcem wyjęte z krążków Norah Jones, szczypta uroku Katie Melua, czasem muzyka zakrapia się smykami, innym razem jest bardzo oniryczna, gdzieś tam brzdęknie fortepian, gdzie indziej znowu zagra akustyczna gitara. Brzmi smakowicie, prawda? Na leniwe popołudnie przy kominku i kieliszku wytrawnego wina, jak najbardziej. Bo ta płyta jest mocno zadumana, kontemplacyjna, w pewnym sensie na pewno artystyczna, ale też nie ortodoksyjnie. Jako całość potrafi zbudować klimat o solidnych podstawach - dekadencki, ale też niezwykle płynny, ulotny.
Czarują te niespieszne kołysanki, te ponure walce. Kreują atmosferę szytą na miarę melancholii: w czarny woalu, szarawej kolorystyce i półmrocznej przestrzeni. Marissa Nadler z czernią jest przecież za pan brat, w 2010 roku śpiewała w black metalowej kapeli Xasthur, na albumie "Portal of Sorrow". No proszę, takie zamyślone dziewczę, a szatan w serduszku na 3/4 podgrywał.
Wracając do teraźniejszości. Szkoda, że brak na "Strangers" jakiegoś nośnego numeru, czegoś co można by puścić w barze pełnym artystów i powiedzieć: "Posłuchaj, to Marissa Nadler. Dobre, nie?". A tu wzruszenie ramion, może - z grzeczności - cień udawanego zainteresowania, bo ciężko z albumu coś wybrać i polecić. Może "Shadow Show Diane" - tak pewnie brzmiałby Leonard Cohen, gdyby urodził się kobietą, zresztą odległe echa "Dance Me To The End Of Love" jakby pobrzmiewają w tym numerze. Ale po co komu Cohen-kobieta? Dlatego "Strangers" polecam słuchać w całości, nie inaczej.
Grzegorz Bryk