Nieraz David Philips gościł już na łamach Gitarzysty. Debiutanckim "Heal Yourself Alone" (2010) przetarł szlak, "The Rooftop Recordings" (2011) wyróżniał się konceptem - album artysta nagrał we własnym mieszkaniu przy otwartych na oścież oknach, "December Wine" (2013) zaś zarejestrował na czterośladowym magnetofonie kasetowym.
Przede wszystkim jednak płyty Philipsa nam się podobają. Nie inaczej jest w przypadku "If I Had Wings", krążku ponownie wydanym przez niewielką holenderską wytwórnię Black & Tan Records, specjalizującą się we wszelkiej maści bluesach. Niemniej David Philips coraz bardziej od bluesa się oddala, by nie powiedzieć, że tylko "That Dirty Road" można by naciągnąć pod tę stylistykę, może jeszcze fragmenty dwunastominutowego "Venomous Soul". Cała reszta to nieomal w pełni akustyczne granie folkowe z naleciałościami ballad country, gdzie dominuje gitara akustyczna i wokal, gościnnie pojawia się najprostsza perkusja, bas i wprowadzająca psychodeliczny nastrój gitara elektryczna. Poza tym, "If I Had Wings" to randka z Davidem Philipsem i jego gitarą - mało tego, muzyk sam płytę nagrał, zmiksował, wyprodukował, zagrał na każdym instrumencie, a nawet namalował obrazy zdobiące jej fizyczną wersję.
A gra artysta rzeczy doprawdy przejmujące. Jego akustyczne ballady skąpane w nostalgicznej atmosferze chwytają za serce, kołyszą niezwykle urodziwymi, zwiewnymi melodiami. Philips zachwyca nie tylko intymnym klimatem, ale również umiejętnościami instrumentalnymi - materiał z "If I Had Wings" powstawał 18 miesięcy, kompozycje zostały gruntownie dopieszczone, gitarowe podkłady (niejednokrotnie zahaczające o fingerstyle) zachwycają, tym bardziej, że album brzmi fantastycznie. Brzmienie jest pełne powietrza, przestrzenne, gitara podgrywa zadziwiająco czysto i naturalnie, wręcz krystalicznie. Do tego zestawu superlatyw trzeba dodać wokal, bowiem Philips jest już śpiewakiem doprawdy rasowym. Pierwszorzędnie podszkolił gardło i popisuje się niejednokrotnie niezwykle trudnymi, ale i urodziwymi wokalami.
David Philips zmajstrował więc rzecz momentami uroczą, innym razem piękną - nostalgiczny, ale i pełen ciepła folk spod znaku bardziej urodziwych dokonań Johna Martyna, ale sprawniej zagrany i jeszcze lepiej zaśpiewany. Pomimo wytężonej pracy, trwającej całymi miesiącami, udało się Philipsowi nagrać kilka akustycznych ballad-perełek. Jednak największą zaletą materiału jest dusza, którą muzyk wcisnął w każdy numer. Świetnie i z przejęciem się tego słucha.
Grzegorz Bryk