Chodzi mi po głowie utrzymany w piaskowej kolorystyce, wiekowy już teledysk Roda Stewarta do utworu "People Get Ready", gdzie przez bezdroża USA przetacza się pociąg towarowy.
W jednym z wagonów, przy rozsuniętych drzwiach, na tle zmieniających się krajobrazów amerykańskiej prerii, siedzi Jeff Beck podgrywając solo i spełniając marzenie młodzieńców wychowanych na kinie drogi i życiu największych bluesmanów Delty o podróży ku wolności - po szczeniacku pojmowanej.
Kiedy popłynęły nuty nowego Ryana Adamsa zobaczyłem umorusanego chłopaka, włóczęgę w skórzanej, poobdzieranej tu i ówdzie kurtce, którego jedynym bagażem jest niezastąpiona, sterana czasem i akordami wygrywanymi w najdziwniejszych miejscach, gitara przewieszona przez ramię. Koniecznie poobijana. Ten sam chłopak wpadając do baru na jakimś zadupiu pustyni spotyka przy ladzie Bruce'a Springsteena, Neila Younga, młodego Bon Joviego, Boba Dylana i po wypiciu paru głębszych, znudzeniu się dźwiękami sączącymi się z szafy grającej postanawiają pojammować. Wizja niezła, ale Ryan Adams nie jest już młodym chłopakiem, a biorąc pod uwagę, że w ciągu ostatnich 14 lat nagrał 14 płyt, można by go nawet nazwać niestrudzonym weteranem sceny.
Toteż Adams (brak pokrewieństwa z tym drugim, u nas bardziej znanym Adamsem), tak jak zwykle sięgnął po gitarę, przede wszystkim akustyczną, ale i przybrudzonego brzmieniem elektryka, i z jej pomocą nagrał kolejną porcję prostych, ale przejmujących i potwornie romantycznych piosenek. Pachnących zresztą Ameryką, czasem niemal tak mocno jak Bruce Springsteen ("My Wrecking Ball" spokojnie mogłoby znaleźć się w repertuarze Bossa - nie zapominając, że Boss już zmajstrował utwór o podobnym tytule). Ale nie zapach jest tu ważny, a fakt, że Ryan Adams ma tęgi łeb do tworzenia porządnych, pamiętliwych wokali. Przepis jest zresztą znacznie prostszy, bo nie chodzi o fachowo zmajstrowane dźwięki, ale o prostolinijną szczerość tej muzyki. No i klimat akustycznych lat osiemdziesiątych, lekko pastelowy, ale romantyczny i nostalgiczny zarazem. Uderzająca jest intymność "Ryan Adams", swojskość, akceptowalna pretensjonalność i wreszcie prostota, bo Ryan Adams nie mota, nie kombinuje, nie wymyśla cudów na patyku. W zupełności wystarcza mu najłatwiejszy z możliwych podkład perkusyjny, jak najbardziej oszczędny, pięć akordów, czasem jakiejś plumknięcie na klawiszach, no i śpiew, który tworzy cały klimat tych Ryanowych, bardowskich opowieści.
Nie jest to oczywiście płyta, która powalczy w jakichkolwiek zestawieniach muzycznych, zapewne nawet amerykańskich folkowców nie bardzo obruszy. Nie taka jej zresztą rola. To typ albumu, który pośród mieniących się wszelkimi kolorami tytanów serwuje absolutną szczerość, klimat podgrywającego na gitarce chłopaka z sąsiedztwa - ale też nie takiego co fałszuje, wręcz przeciwnie, potwornie uzdolnionego i przede wszystkim prawdziwego w tym co robi. Warto się czasem otrząsnąć się z blasku głośnych premier i spędzić miło czas w towarzystwie płyt takich jak "Ryan Adams". Ciepła rzecz.
Grzegorz Bryk