Uwaga, folkowe granie w natarciu! Fleet Foxes to banda brodaczy z akustycznymi gitarami w rękach zainspirowanych dokonaniami grupy Crosby, Stills, Nash & Young i innych bardów sprzed lat. Kwintet FF pochodzi z Seattle i materiałem ze swojego debiutanckiego albumu zatytułowanego po prostu "Fleet Foxes" bezceremonialnie podbija serca słuchaczy nie tylko ze świata muzyki indie.
Co takiego jest na tej płycie, że nie można przejść obok niej obojętnie? Przede wszystkim dużo śpiewanych na głosy opowieści, dużo bogatych harmonii wokalnych, chórków i do tego całe mnóstwo nietypowych, jak na dzisiejsze czasy, melodii. Wszystko to zaśpiewane do rytmu gitar i innych instrumentów akustycznych. Gitarzyści Fleet Foxes - Robin Peckold, Skyler Skjelset i Chrystian Wargo - często wykorzystują na płycie technikę fingerpicking. Jak mówi pierwszy z wymienionych muzyków, jest to "niekompletny fingerpicking", gdyż używa on do gry tylko trzech palców prawej ręki, w tym kciuka. Muzycy Fleet Foxes korzystają wyłącznie ze starego, czterdziestoletniego i przy tym często niedoskonałego sprzętu: gitary Martin D-18 (rocznik 1969), Epiphone Casino (1966) czy też Epiphone Riviera (1967). A płyta? Płyta jest zaskakująca, a zaraz potem - po prostu... urzekająca. Za pierwszym razem, jeśli ktoś nie słucha na co dzień tego typu muzyki, można się trochę zdziwić. Album brzmi jak klasyk gatunku, jakby został nagrany w okolicach roku 1971. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że chłopaki z Fleet Foxes są ledwie po dwudziestce, a grają i śpiewają jak stare wygi, tylko że z większą werwą. Zupełnie nietuzinkowy, ciekawy album.