Jeden hit i dziesięć jego kopii - taki pomysł na debiutancki album miał niemiecki duet Milky Chance.
W teorii panowie Clemens Rehbein (wokal i gitara) oraz Philipp Dausch (DJ) źle tego sobie nie wykombinowali. Singel "Stolen Dance", który promował płytę "Sadnecessary" to w sumie niezobowiązujący, ale bardzo przyjemny indie folk, z dobrym bitem, nośną, a lekką zagrywką gitary akustycznej i chwytliwym refrenem.
Tyle że co sprawdza się w jednym numerze, przy obcowaniu z kolejnymi dziesięcioma takowymi, już może nużyć. Milky Chance okrutnie się powtarzają, w każdym utworze stosując podobne środki wyrazu i bardzo zbliżone do siebie linie melodyczne. Tu nie ma miejsca na kombinowanie, na zaskakujące refreny czy niespodziewane aranżacje. Niekiedy przez płytę przewiną się odmienne wątki - jak choćby balladowość The National w "Indigo" - ale to tylko pojedyncze strzały, które nie wpływają na odbiór płyty.
Być może ten mógłby być inny, gdyby nie brak wyobraźni Clemensa. Facet dysponuje przecież bardzo charakterystycznym głosem, a po przebitkach znać, że stać go na śpiewanie w wyższych rejestrach. On jednak okopuje się w swoim buczeniu i nie ma zamiaru się ruszyć. Szkoda, bo ta forma po kilku piosenkach staje się po prostu monotonna z ciągotami do "nieprzyjemna".
Sądzę jednak, że Milky Chance mają potencjał na bycie kimś więcej, niż gwiazdą jednego przeboju. Ktoś po prostu musi ich ogarnąć, poszerzyć ich horyzonty, by ta muzyka nabrała mocy i charakteru.
Jurek Gibadło