To dopiero tupet. Wydać w ciągu roku trzy potworne płyty, z których każda jest gorsza od poprzedniej (Green Day "Uno", "Dos", "Tre"), a już pierwsza była marna; zwyzywać ze sceny organizatorów iHeart Music Radio Festival, pójść na odwyk, wrócić i nagrać duet...
Oczywiście rozumiem motywację Armstronga, bo każdy artysta po udanej (?) walce o trzeźwość chce powrócić wyciszoną, głęboko artystyczną i dojrzałą płytą, ale jeśli ktokolwiek spodziewał się duetu choćby w połowie tak udanego i kompletnego jak Plant/Krauss, Cave/PJ Harvey czy nawet Lipnicka/Porter, ten czym prędzej powinien pozbyć się wszelkich złudzeń. Swoją drogą to kuriozalne, że Billie Joe - postać niewątpliwie barwna - na "Foreverly" jest totalnie bezpłciowy a Norah Jones - artystka co najmniej wielka - pozbawiona choćby namiastki uroku z solowych płyt. Już po paru taktach można śmiało się zdrzemnąć, bo wszechobecna nuda i rutyniarstwo nie odpuszczą aż do ostatniego kawałka - gratuluję tym potrafiącym w ogóle je od siebie odróżnić, ponieważ "Foreverly" to czterdziestopięcio minutowa, rozlazła muzyczna papka.
Sam pomysł coverowania standardów country braci Everly nie był najgorszy, ale pozbawienie ich klimatu i sprowadzenie do mało wyrafinowanych, zupełnie nijakich, bzdurnych wręcz pioseneczek rodem z najbardziej prostackiego country jest jawną profanacją. Armstrong i Jones mówili, że wyszła im mroczna płyta, co już samo w sobie obraża potencjalnego nabywcę, jest po prostu kabotyńskim łgarstwem i dopisywaniem wyższych treści do steku bzdur, przewartościowaniem bezwartości. Jedyne co się na "Foreverly" może podobać, to harmonie wokalne, ale i to nie ratuje emocjonującego niczym ciepłe kluchy materiału, bo w tym duecie nie ma chemii. Ot dwójka artystów wpadła na kilka dni do studia, nagrała na odczepne co było w kontrakcie i poszła w swoje strony. Nie zaciekawili nawet aranżacjami, gdyż wszystkie utwory, absurdalnie przewidywalne i jednakowe, sprowadzone zostały na najwyższy szczebel nijakości, bylejakości, instrumentalnego prostactwa na modłę ogniskowych zaśpiewek, ale uzbrojonych w niemożliwy do przebrnięcia ocean nudy. "Foreverly" to niestety płyta z gatunku tych, które powinno dodawać się jako gratisy do gazet, niczym coroczne wydawnictwa z kolędami.
Duet Armstronga z Jones to nawet nie rozczarowanie, bo aby się rozczarować trzeba by było sobie wiele obiecywać, a mała jest we mnie wiara w muzyczne możliwości frontmana Green Day. Faktem jest natomiast, że "Foreverly" to murowany kandydat do tytułu najnudniejszej płyty dekady a dodatkowo - jako, że nuda to nie wartość estetyczna - również najbardziej byle jakiego i bezsensownego wydawnictwa ostatnich lat. Czaru brak, a w tym wszystkim tylko Norah Jones jakby szkoda...
Grzegorz Bryk