Czy można grać folk nie po amerykańsku? Piotrowi Madejowi się to udało.
Początek drugiej dekady XXI wieku to bezwzględne panowanie folku i folk rocka na świecie, czego ukoronowaniem jest tegoroczna nagroda Grammy dla Mumford & Sons jako najlepszego zespołu. Niby to Brytyjczycy, ale mają w sobie gorące dusze południowców, a w dodatku piszą dobre piosenki, stąd ich sukces nikogo dziwić nie powinien.
Świat próbuje więc odtworzyć tradycję białasów z południa USA, kolejni muzycy z coraz bardziej egzotycznych krajów próbują podbić nasze serca. W Polsce dał o sobie znać utalentowany młodzian Peter J. Birch, który tak przekonująco nam amerykanizował, że gdyby nie info o kraju pochodzenia, nie zgadlibyście, skąd ten koleżka pochodzi. Gdy posłuchacie Patricka The Pana, raczej nie będziecie mieli z tym problemu.
Dlaczego? Bo ukrywający się pod tym pseudonimem Madej ma w sobie odrobinę progresywnej wrażliwości znanej choćby z solowych dokonań Mariusza Dudy. "Something of an End" to piosenki, którym bliżej do progrockowej myśli melodycznej niż do folku wyrosłego na gruncie country, ale zdecydowanie lżej podane, głównie na instrumentach akustycznych.
Patrick The Pan, typowy reprezentant myśli "Zrób to sam" (napisał, wyprodukował i nagrał wszystkie piosenki w domowym salonie…), czaruje nas a to onirycznymi gitarowymi miniaturami: "Men Behind The Sun" czy "Warm Cold", a to balladami opartymi na miłych dla ucha motywach wygrywanych na pianinie "Slowly" czy "Exiles Always Come Back", a to wreszcie - wie, skurczybyk jak mnie podejść - ambientowym post-rockiem w kończących płytę "Finally We're One" i bonusem "Hełm Grozy". Całość może i jest spowita w nutce młodzieńczej naiwności (vide: opis we wkładce), ale ta dodaje materiałowi uroku.
"Something of an End" to po prostu ładna, przekonująco napisania płyta. Jeśli takie małe perełki można wyczarować w domowym zaciszu, to ja jestem spokojny o przyszłość muzyki.
Jurek Gibadło