Wykonawców grających folk i bluegrass wymieszany z popem pojawia się coraz więcej. Trochę podyktowane jest to prawami rynku, bo czysty folk nie jest już chyba promowany tak, jak ten w piosenkowej konwencji.
Rok temu przewałkowałem trzy płyty zespołu The Punch Brothers. Teraz przyszło mi zmierzyć się z twórczością Johna Wheelera.
John Wheeler jest amerykańskim muzykiem pochodzącym z Nashville, czyli obecnej stolicy fingerstyle. Od małego wykazywał znaczne uzdolnienia muzyczne, podobno już w wieku lat 3 sam nauczył się grać na pianinie. Szybko poznał też tajniki gry na gitarze akustycznej. Przygoda z muzyką nie przeszkodziła mu jednak w studiowaniu filozofii i historii na uniwersytecie w Winsconsin. W tym czasie grał w kilku zespołach, kontynuując karierę muzyczną także po zakończeniu studiów. Największy sukces osiągnął z kapelą Hayseed Dixie, z którą współpracował do 2011 r., sprzedając około pięćset tysięcy płyt i występując ponad tysiąc razy w dwudziestu dziewięciu krajach. Jego pierwszy solowy album ukazał się dopiero teraz, a zatytułowany jest "Un - Aemrican Gothic".
John Wheeler ze swoim ciekawym wokalem, świetną grą na pianinie i gitarze oraz niezwykłymi zdolnościami łączenia różnorodnego folku z bluegrassem byłby w stanie nagrać album ponadprzeciętny. Takie kawałki, jak "Doomsday Dance"czy "Masters of War" wskazują, że oprócz bycia instrumentalistą, jest on również świetnym kompozytorem i autorem tekstów, potrafiącym tworzyć bardzo wartościowe i zarazem przebojowe utwory. Niestety, obok tych świetnych kompozycji, słychać też sporo mało przekonywających aranży oscylujących na krawędzi niezbyt wyrafinowanego country wymieszanego z popem. I to jeszcze w otwierającym płytę "Down At The Exit".
Głos oraz zdolności interpretacyjne Johna Wheelera świetnie współgrają z jego dobrą grą na gitarze i pianinie. Z wielu utworów bije świetna kreacja artystyczna, stworzona przez muzyka i szkoda, że nie zdołał się w niej odnaleźć na całym albumie. Psuje to klimat tak misternie tkany za sprawą wielu świetnych kompozycji. Słychać jednak drzemiący w artyście potencjał, który, co jest wielce prawdopodobne, znajdzie ujście dopiero na kolejnych płytach.
Kuba Chmiel