"Tempest" ukazuje się dokładnie w 50-tą rocznicę płytowego debiutu Boba Dylana. Zanim jeszcze album znalazł się na sklepowych półkach wywołał sporo medialnego szumu.
Pojawiły się plotki, że może to być ostatnia płyta Dylana. Wiadomości te oparte były na bardzo kruchych podstawach wynikających wyłącznie z tytułu, ponieważ ostatnia sztuka Williama Szekspira, czyli "Burza" to po angielsku "The Tempest". Dylan dowcipnie odgryza się mówiąc, że przecież "The Tempest" i "Tempest" to dwa różne tytuły.
"Tylko" dziesięć utworów a całość trwa ponad 68 minut. Sporo "długasów", ale nie ma mowy o nudzie. Autorem wszystkich kompozycji jest oczywiście Dylan i tylko w jednym przypadku słowa pomógł mu pisać Robert Hunter, ten, który na poprzedniej płycie Mistrza napisał sporą część tekstów. Dylanowi towarzyszy jego stały od kilku lat zespół (z małymi modyfikacjami), w tym i David Hidalgo (Los Lobos) na gitarze i akordeonie. Panowie grają na totalnym luzie, jakby od niechcenia uzyskując niezwykle lekkie i zwiewne brzmienie. Bardzo tradycyjna produkcja, za którą odpowiedzialny jest sam Bob Dylan ukrywający się pod pseudonimem Jack Frost, pięknie to wszystko podkreśla.
Nie wiem, czy okrągła rocznica płytowego debiutu miała na to wpływ, ale muzycznie "Tempest" jawi się jako powrót do przeszłości, do muzyki jakiej słuchał Dylan we wczesnej młodości. Co prawda, już poprzednie jego wydawnictwa, jak choćby "Modern Times" czy "Together Through Life" zawierały sporo podobnych klimatów, ale na tej najnowszej mamy zdecydowanie odważniejszy krok w kierunku amerykańskiej tradycji muzycznej. Pozostając przy porównaniach z poprzednimi płytami Dylana wypada podkreślić, że brzmienie jeszcze bardziej złagodniało - gitary elektryczne bardzo delikatne, perkusja grana wyłącznie miotełkami lub tzw. rózgami, częste sięganie po kontrabas no i odważne wykorzystanie tradycyjnych instrumentów (skrzypce, banjo, akordeon, mandolina, gitara steel).
Płytę otwiera niezwykle przebojowa kompozycja promująca całość czyli "Duquesne Whistle". Żwawy, mocno swingujący z rozbrajającym motywem granym na gitarze steel. Trochę "zmyłkowy", bo aż tak beztroskich muzycznie kompozycji na płycie raczej nie znajdziemy. Zaraz potem urzekająca folkowa ballada "Soon After Midnight". W podobnym klimacie utrzymany jest też "Scarlet Town". Pięknie się słucha bluesowego "Early Roman Kings" z riffem (m.in akordeon) jak u Muddyego Watersa. Najmocniejszy na płycie czyli "Pay In Blood" prezentuje się jakby wyszedł spod ręki duetu Jagger-Richards, a dołożenie mocniejszych gitarowych riffów pewnie wywołałoby uśmiech zadowolenia na twarzach fanów The Rolling Stones. "Tin Angel" to mroczna i ponura ballada o tragicznie zakończonym miłosnym trójkącie. Banjo i perkusja (tylko hi-hat i stopa) z natarczywością metronomu podają hipnotyczny rytm. Tytułowy utwór to prawie 14 minut opowieści o zatonięciu Titanica. To opis tragedii pasażerów zbudowany z pojedynczych obrazów-scen podanych bez refrenu. Znalazło się też sprytne nawiązanie do filmu Jamesa Camerona. Płytę zamyka poświęcony pamięci Johna Lennona "Roll On John".
"Tempest" to bardzo mroczny album i to już od pierwszego kontaktu czyli okładki, która ozdobiona jest zdjęciem przypominającym fragment rzeźby nagrobkowej. W warstwie słownej podobnie ponuro, gdyż trup ściele się gęsto. Pomimo ukończonej siedemdziesiątki obraz Boba Dylana - artysty, jaki się wyłania z tej płyty, wcale nie jest emerycki. To dojrzały człowiek, który wiele widział i wiele przeżył, ma o czym opowiadać, a co najważniejsze czuje potrzebę tworzenia - komponowania, nagrywania nowych krążków. Patrząc na jego ostatnie albumy wydane w XXI wieku można użyć wyświechtanego określenia, że Bob Dylan jest jak wino - im starszy tym lepszy.
Robert Trusiak