Nie ukrywam, że zdarzają się czasem takie dni, kiedy życzę światu końca takiego, jak na obrazku zdobiącym okładkę debiutanckiego albumu Mobthrow.
Z drugiej strony, gdyby owa apokaliptyczna wizja miasta przechodzącego właśnie do historii miała się naprawdę ziścić, nie miałbym już pewnie zbyt wielu okazji do słuchania muzyki; choćby wspomnianego albumu.
No dobra, niech więc świat jeszcze trochę się pokręci, na szczęście zawsze mam pod ręką gadżet, za który oddałbym mały palec - słuchawki. Dzięki nim raz za razem cieszą uszy dźwięki zarejestrowane przez Angelosa Liarosa, Greka zamieszkałego w Berlinie, tworzącego pod szyldem Mobthrow. Wbrew pesymistycznej wymowie okładki, "Mobthrow" nie oferuje sonicznej masakry, ani tym bardziej niesłuchalnego noise'owego chaosu dla snobów, tylko solidną dawkę pierwszorzędnej, mrocznej i całkiem zróżnicowanej elektroniki.
To jeszcze jeden, po zjawiskowym Semiomime, świetny album z Ad Noiseam, datowany na 2011 rok. Wprawdzie ta zasłużona wytwórnia seryjnie wypuszcza też pseudo-artystyczne gnioty dla otwartogłowych "koneserów", ale zdecydowanie nie tym razem. O ile Semiomime tylko częściowo przywołuje w swojej twórczości "miejski" klimat, przede wszystkim jednak oddając się wyciszonej kontemplacji, a może przedstawiając ducha wyalienowanej jednostki, tak mocniejszy i intensywniejszy, częściej napędzany mocnym drum'n'bassowy beatem Mobthrow wręcz cały zanurza się w atmosferze wielkiej metropolii. W dusznej, gorącej, chwilami niepokojącej i wielowymiarowej mieszance smaków, zapachów i obrazów. Ewidentnie futurystyczny wydźwięk "Mobthrow" przypomina mi nieco niektóre utwory Future Sound of London, czasem wyłapuję tu też fluidy podobne do tych z fenomenalnej ścieżki dźwiękowej do Fight Club, albo dalekie echo Prodigy. Nie mówiąc o "Street Breakz" wykorzystującym doskonale znany motyw z "Ain't Talkin' 'Bout Love" Van Halen, w podobny sposób, w jaki użył go swego czasu Apollo 440.
Jedną z wielu zalet "Mobthrow" jest spora klimatyczna rozpiętość. I choć każdy kawałek brzmi inaczej, maluje inne dźwiękowe obrazy i struktury, ich wspólną cechą jest doskonała atmosfera. Są nieco etniczne w klimacie "Rainwolf" i "Night Riders", lekko jazzujący, jeden z najlepszych na płycie "Desert City Rising", czy ambientowy "The 3 Marks" z bardzo udanym, gościnnym udziałem wokalistki Katji z Subheim. Na drugim biegunie znajdują się nieco mocniejsze drum'n'bassowe "Iron Tribal", "Deathnote", "Angel Eyes", "Bulb Engine", czy wspomniany już "Street Breakz"; w każdą z tych kompozycji wpleciono sporo różnych smaczków i doskonale dopasowanych sampli. Płytę zamyka nastrojowy "Alone in The Ruins", operujący melancholijnym nastrojem w sposób podobny do Moby’ego. Rewelacja!
Szymon Kubicki