Nowy album Moby'ego jest niczym balsam łagodzący wszelkiego rodzaju zadrapania i otarcia powstałe za sprawą zderzeń z nieprzyjazną, zabieganą rzeczywistością.
Niespieszna, pozbawiona elementu przebojowości, intymna i wyciszona - skierowana dla tytułowych "niewinnych", którzy z przymusu muszą funkcjonować w takich, a nie innych czasach.
Nie ma tu wprawdzie niczego, czego Moby by już wcześniej nie serwował, szczególnie po "Wait For Me" (2009) i "Destroyed" (2011), ale burze oklasków należą się za odwrócenie się tyłem wobec potrzeby tworzenia przebojów. Co więcej, wcześniejsze płyty zdają się być jedynie wprawką przed nagraniem doskonałych już "Niewinnych". Przebojów na "Innocents" nie ma, może z wyjątkiem tryskającego optymizmem i podnoszącym na duchu "The Perfect Life" (na wokalu gościnnie Wayne Coyne z The Flaming Lips). Moby idzie raczej w downtempo, nie stroni od trip-hopowych bitów i estetyki chilloutu, by utworem "The Lonely Night" pomaszerować w stronę ambientu. W żadnym razie nie jest to muzyka klubowa, a takie zapowiedzi z ust Moby'ego przecież padały. Utwory są powolne, atmosferyczne, genialnie kreują klimat odosobnienia i spokoju - po prawdzie "Innocents" przyspiesza tylko przy okazji operetkowego "Don't Love Me" i matriksowskiego "Saints". Cała płyta oparta jest na genialnych, lirycznych wokalach, niespiesznym tempie z potężną nadbudową symfonicznych, rozciągniętych w czasie akordów i delikatnych wtrętach pianina.
Zbliża się stylistyką "Innocents" do takich wykonawców jak Massive Attack, Portished, bliss ("No One Built This Moment") czy Faithless (mocno niedocenione "To All New Arrivals"), przy zaznaczeniu, że to wciąż jednak Moby. Otwierający album "Everything That Rises" za sprawą symfonicznych syntezatorów o bogatej barwie i charakterystycznej zmianie tonacji przypomina nawet "Time" z nolanowskiej "Incepcji", a mimo, że to utwór stricte instrumentalny i zasadniczo nic się w nim nie dzieje, to robi potężne wrażenie monumentalnym klimatem. Właściwie to na całym "Innocents" nic się nie dzieje, ale trzeba by być ignorantem by pomylić album nudny z nieprzeciętnie intymnym. Cały kunszt nowego materiału Moby'ego opiera się na minimalizmie, który artysta serwuje w sposób epicki, bo dźwięków tak naprawdę jest tu jak na lekarstwo, a mimo wszystko syntezatory i chórki budują podniosły nastrój nadając prostej muzyce genialny, nostalgiczny klimat i emocjonalną wielowątkowość. Ten album najlepiej odbierać właśnie przez pryzmat emocji, jest najsmaczniejszy gdy noc już późna, a świat śpi, bo musi wyspać się przed jutrzejszą burzą. Bez absolutnej koncentracji ulecą podniosłe syntezatory, a wspaniałe linie wokalne jak w kołysankowym "Almost Home", odrealnionym "The Last Day" czy melorecytacyjnym "The Dogs" nie zostaną odpowiednio docenione.
Faktem jest, że Moby oddał w ręce słuchacza ponad godzinę fantastycznego, gęstego, trudnego, ale wartego poznania materiału. Kto wie czy nie najlepszego w swojej karierze, a jeśli nawet nie najlepszego, to zdecydowanie najambitniejszego. Główny atut "Innocents" to intymność, bo tak jak był niegdyś Moby bywalcem największych klubów, gdzie rozkręcał największe imprezy, tak teraz oddaje muzykę skierowaną do słuchania w totalnym odosobnieniu - stał się prawdziwym artystą. Bez wątpienia nie jest to popularny zabieg, a "Innocents" nie przypadnie do gustu smakoszom przeboju. Jeśli zaś o mnie chodzi, to właśnie dzięki takim albumom kocha się muzykę i wyczekuje wieczora, by móc znów założyć słuchawki na uszy i rozkoszować się dźwiękiem. Prawdziwa perełka muzyki elektronicznej!
PS. Wersja dwupłytowa wzbogacona jest o trzydziestominutową epkę "Everyone Is Gone", która tylko delikatnie odstaje klasą od albumu głównego. Jest to materiał żywszy na poziomie tempa i beatu, ale wciąż bogaty w nastrój, momentami nawet psychodelizując i uderzając w oniryczną atmosferę. Dodatkowy krążek jest więc wspaniałą przystawką, dlatego wersja deluxe to w przypadku
"Innocents" rzecz niemal obowiązkowa.
Grzegorz Bryk