Timo Maas porzucił wycieczki w kierunku dance - z pożytkiem dla niego i dla nas.
Niemiec zjadł zęby na house, od kiedy - pewnie zachęcony powodzeniem drugiego lata miłości - zabrał się za tworzenie autorskich setów. Ale z racji swoich odjazdów w kierunku popu i wspomnianego dance'u zdecydowanie częściej można go było usłyszeć na antenie RMF (na pewno znacie hit "First Day" zaśpiewany przez Briana Molko), niż w dowolnej stacji z ciekawą muzyką elektroniczną. To trochę wypaczony obraz, bo Maas DJ-em jest przecież nielichym.
Udowadnia to na swoim kolejnym wydawnictwie, "Lifer", przy którym będziemy się bawić w klubach puszczających ambitny house albo IDM. Gdy pierwszy raz posłuchałem kawałków "Tantra" i "Train In My Kitchen" od razu pomyślałem sobie o dokonaniach Four Tet z płyt "Rounds" i ostatniej, "Pink". Tu liczy się rytm: w przypadku pierwszego z wymienionych numerów będący podkładem dla skromnej, ale bardzo ciekawej melodii, w drugim - do zabaw z… przedmiotami, które znajdziemy w kuchni. Drodzy Pink Floyd - a jednak da się! Pomysł to ciekawy i - co najważniejsze - świetnie zrealizowany.
Ale "Lifer" ma o wiele więcej wcieleń, które udowadniają, że Maas nie jest twórcą przypadkowym i przeciętnym. W "Vision" zdradza swoje fascynacje ambientem, przy okazji racząc nas senną partią sitaru, w "Grown Up" pokazuje, że sprawdziłby się jako producent hip-hopowy - wcale nie przesadzę, jeśli powiem, że to jeden z ciekawszych bitów jakie słyszałem w tym roku! Dodajmy jeszcze do tego trance'owy "Cash Johnny" i krótkie nawiązanie do popowych czasów - kolejny duet z wokalistą Placebo, który pewnie list przebojów aż tak skutecznie, jak "First Day" nie storpeduje, ale mnie podoba się bardziej - ma w sobie coś z mroku, ale i melodyki Depeche Mode.
Krótko mówiąc - Timo wreszcie wskoczył na poziom, do jakiego został stworzony. Skleił płytę, która nie ma słabych punktów, która zaskakuje różnorodnością, ale taką zdrowo podaną, stanowiącą przekonującą całość.
Jurek Gibadło