Out Of The Box
Gatunek: Blues i soul
Nie sądzę aby znalazło się w Polsce wielu miłośników bluesa, którym dokonania Kanadyjczyka Michaela McMillana używającego artystycznego pseudonimu Guitar Mikey nie były obce.
Uprzedzając trochę fakty napiszę, że ci co go nie znają nie mają specjalnie czego żałować. Od najmłodszych lat ciągnęło go do grania. Podobno już w wieku jedenastu lat pod wpływem tego, co zobaczył i usłyszał na koncercie Muddy Watersa podjął decyzję co do swojej przyszłej drogi życiowej. Pewnie jego rówieśnicy marzyli wówczas aby zostać strażakiem, policjantem, Batmanem albo chociaż Robinem a mały Michael postanowił być bluesmanem. Jako nastolatek grywał w lokalnych zespołach rockowych i bluesowych w swoim rodzinnym Hamilton. Podobno nawet został zauważony przez krytyków muzycznych grając w szeregach Steel City Blues Band. Jego pierwszym mistrzem, na którym się wzorował był Johnny Winter. Po latach, aby być bliżej miejsc gdzie blues jest ciągle żywy i prawdziwy, wybrał się na wycieczkę po USA. Pomieszkiwał w Buffalo, Chicago, Bostonie aby w końcu znaleźć swoje miejsce w Clarksdale w stanie Mississippi.
Jak pisze dość eufemistycznie na swojej stronie, dzielił scenę z Honeyboy Edwardsem, Buddy Guyem, Otisem Rushem, Billy Branchem, Long John Baldrym i Paulem Butterfieldem. Naprawdę zacne towarzystwo, tylko nie wiem na czym polegało to "dzielenie sceny". Może chodzi o to, że w tej samej sali we środę grał Mikey a w piątek Buddy Guy (albo odwrotnie)? Debiut płytowy, już pod nazwą Guitar Mikey and The Real Thing, miał miejsce w 1988 roku. Potem wydał jeszcze dwa albumy, w tym jeden koncertowy. No a teraz, w roku 2012, dostajemy do ręki najnowszy krążek "Out Of The Box". Wyjaśnienie tytułu znajdujemy w tekście zamieszczonym na okładce. Kiedy Guitar Mikey zaczął komponować własne utwory wielu ludzi mówiło mu, że to nie jest prawdziwy blues tylko coś takiego jakby "out of the box". Po wysłuchaniu płyty uważam, że jest to bardzo trafne określenie. Tyle tytułem wstępu bo czas posłuchać muzyki.
Płytę otwiera "Back To You". Raczej rockowy w charakterze, bogato zinstrumentalizowany (mandolina, banjo, Hammond, sekcja dęta i smyczkowa). Zupełnie udana kompozycja tylko ten wokal. Mikey nie dysponuje wybitnymi warunkami, śpiewa wysokim, czasem wręcz przechodzącym w falset i bardzo matowym głosem. Do tego wszystkiego dysponuje mizerniutką skalą i nie jest mistrzem interpretacji. Przez cały czas słuchania tej płyty to właśnie wokal był tym, co na zmianę irytuje, śmieszy a co najgorsze przeszkadza w odbiorze muzyki. W składzie zespołu jest niejaka Nellie "Tiger" Travis obdarzona o niebo lepszymi warunkami głosowymi (pojawia się czasem w chórkach, a w "Blues Head" ma całkiem dużą partię do zaśpiewania) ale niestety Mikey "uparł się" aby we wszystkich numerach być głównym wokalistą. Przy czym w różnych utworach w różny sposób "używa" swojego głosu. Może miało to wyglądać na chęć pokazania swoich "szerokich" możliwości w tym zakresie. Ja jednak mam wrażenie, że po prostu nie panuje nad głosem albo nie ma pomysłu jak go sensownie wykorzystać. Dowodem na to są fragmenty, czasem wręcz pojedyncze zdania gdzie wszystko zabrzmi jak trzeba, albo utwór "It’s Goin’ Down", gdzie wokalnie może i nie jest rewelacyjnie, ale w końcu pojawia się nieco emocji i życia w głosie.
Nawiasem mówiąc to zupełnie niezły, akustyczny i bardzo tradycyjny blues (prawie jak z Delty) chyba najlepszy na krążku. Czasem Mikey śpiewa nisko i wtedy jest nawet znośnie, przeważnie robi to jednak w wysokim rejestrze i brzmi to wówczas bardzo niepewnie, a co najgorsze często pozbawione jest energii. No i te fatalnie brzmiące "górki", które usiłuje wyciągnąć. I tak na zmianę - znośne a nawet dobre fragmenty przeplatane są tymi mizernymi. Generalnie jest w tym jego śpiewaniu sporo bałaganu, a już na pewno dużo niekonsekwencji. Może warto aby skonsultował się z Elą Zapendowską? Już w trzecim utworze mamy niewątpliwą przyjemność usłyszeć jednego z zaproszonych gości czyli grającego na harmonijce ustnej Billy Gibsona. Jest to jeden z moich ulubionych współczesnych mistrzów tego instrumentu. Bardzo lubię jego mocne, soczyste brzmienie, które również i u boku Guitar Mikeya prezentuje w całej okazałości. W sumie zagrał aż w ośmiu kawałkach znacznie podnosząc atrakcyjność albumu. Obok Gibsona w roli gości specjalnych wystąpili też Super Chikan (gitara), David Maxwell (instrumenty klawiszowe) i Bob Margolin (gitara). Moje osobiste i to naprawdę wielkie słowa uznania należą się Guitar Mikeyowi za skomponowanie "The Bigger Fool" i zaproszenie właśnie Margolina do zagrania w tym utworze. Jest to bowiem kompozycja brzmiąca jakby wyszła wprost spod ręki Muddy Watersa i nikt inny lepiej niż Bob (w końcu wieloletni współpracownik Mistrza) nie pasuje do zagrania właśnie tu. Moja radość nie jest niestety kompletna, bowiem wokalnie jest bardzo słabiutko.
Nie wiem jak nagrywany był ten materiał, czy czasem nie tak, jak to współcześnie często bywa, kiedy to muzycy nie spotykają się razem w studio tylko rejestrują swoje partie w różnych miejscach z dala od siebie, a potem ktoś to do kupy skleja. W przypadku płyty "Out Of The Box" czasem wychodzi z tego jakiś koszmarny muzyczny patchwork, w którym poszczególne elementy nie pasują do siebie i całość razi bałaganiarską instrumentacją jak na przykład w "It’s A Sin", "She Needs Time", "When Leo Starting To Growlin’" czy też "Need $100".
To mógłby być całkiem udany album gdyby wziął się za niego porządny producent. Taki, który po pierwsze doradziłby Guitar Mikeyowi jak ma używać swego niezwykle skromnego warsztatu wokalnego lub ewentualnie w większym zakresie dopuściłby do głosu Nellie "Tiger" Travis, a po drugie zadbałby o sensowną produkcję całości tak, aby poszczególne "klocki" należycie pasowały do siebie. Uważam, że Guitar Mikey przecenił swoje siły i jako wokalista i jako producent. Podobno "śpiewać każdy może" ale czy musi?
Robert Trusiak