Nie sądzę, by wielu polskich słuchaczy zetknęło się z twórczością Susan Wylde. Kanadyjka z klasycznym wykształceniem w klasie fortepianu wydała właśnie swój pierwszy bluesowy album. W dorobku ma jeszcze trzy inne płyty utrzymane w popowej stylistyce, w tym jedną składankę. Dlaczego sięgnęła akurat po bluesa?
Nie mam pojęcia. Do współpracy przy nagraniach zaprosiła bardzo sprawnych, kanadyjskich muzyków. Nie wszyscy są, rzecz jasna, powszechnie znani w świecie, jednak muzyczny dorobek kilku z nich jest naprawdę bogaty.
Warto wspomnieć choćby gitarzystę Jacka de Keyzera (również współproducenta) czy harmonijkarza Jerome Godboo. Na repertuar płyty składa się dwanaście pozycji, w tym pięć stanowią kompozycje własne Susan. Na otwarcie dostajemy pogodny bluesik "One Real Man" i po raz pierwszy mamy możliwość poznać Wylde jako wokalistkę. Trzeba przyznać, że nie jest to typowy bluesowy głos (cokolwiek to określenie znaczy). Niezwykle ciepły, łagodny, wysoki (alt?), krystalicznie czysty. Gdzieś tam nasuwają się skojarzenia z Karen Carpenter z The Carpenters. Nieczęsto mamy okazję posłuchać wokalistki o takich warunkach głosowych w repertuarze bluesowym. Już samo to powinno zachęcić do sięgnięcia po płytę, bo to całkiem niezwykłe doznanie. A rzeczony utwór jest bardzo pogodny, świetnie zagrany (rasowa harmonijka, gitara) shuffle.
Gdyby reszta materiału została utrzymana na podobnym poziomie, szykowałoby się 48 minut przyjemnego słuchania. Kolejny utwór dedykowany został mieszkańcom Nowego Orleanu, poszkodowanym przez huragan Katrina w roku 2005. "I Can’t Tell New Orleans Goodbye" to spokojna ballada w starym stylu z krzepiącymi słowami "the spirit of the city never dies", pięknie ozdobiona solówkami na saksofonie tenorowym (Colleen Allen) oraz gitarze (Jack de Keyzer). Wokalnie trochę za ckliwie, ale to tylko moje bardzo subiektywne odczucie, bo po prostu nie przepadam za tego rodzaju "słodkościami".
Całkiem nieźle wypadł lekko funkujący "Love Me All Night Long". Ponownie Jack de Keyzer popisuje się miłą solówką na gitarze. A numer 4 na płycie to niemałe zaskoczenie. Zwraca uwagę już samym, niezwykle intrygującym tytułem "Lovely Push-up Bra". Ale to nic w porównaniu z tym, co dostajemy w warstwie muzycznej. To stary, poczciwy tradycyjny jazz. Po prostu Dixielend z piękną partią zagraną na kornecie przez Dave Dunlopa. Uroczy. Warto wspomnieć, że zadedykowany został pamięci Jeffa Healeya. Gwoli przypomnienia, to kanadyjski niewidomy gitarzysta i wokalista blues-rockowy. Grał w sposób bardzo charakterystyczny, trzymając instrument poziomo na kolanach; zmarł w 2008 roku na raka płuc. Susan wykazała się tu niezwykłą pomysłowością i kobiecą intuicją, bowiem Jeff był wielkim miłośnikiem jazzu tradycyjnego, grał na trąbce, miał pokaźną kolekcję płyt z tego gatunku i sam też nagrywał taką muzykę (m.in. "Among Friends", "Adventures in Jazzland").
Fakt, że właśnie utwór w takim klimacie został mu poświęcony, odbieram jako trafny, a zarazem i sympatyczny gest ze strony Susan Wylde. Brawo. Pierwszy z coverów to "Three Hours Past Midnight" Johnny’ego "Guitar" Watsona. Wolny blues z dęciakami w tle i piękną solówką Jacka de Keyzera na gitarze. Klasyczne wykonanie, ale niezwykle stylowe, dużo emocji, zwłaszcza w warstwie instrumentalnej. Ileż to już razy słyszałem "Nobody Knows You When You’re Down and Out"? Interpretacja zaproponowana przez Susan Wylde jest całkiem udana. W jej głosie pobrzmiewa delikatna, ledwie wyczuwalna nuta jazzu tradycyjnego. Fajnie wypada też Paul Reddick na akustycznie brzmiącej harmonijce.
Słabo prezentuje się tytułowy utwór z płyty. Mówiąc oględnie, to mocno średnia kompozycja - nieciekawa, bez wyrazu i charakteru. Na szczęście, to tylko chwilowy spadek formy, bo już kolejny "That’s What You Do To Me" znów daje sporo satysfakcji. Kołyszący blues, w którym Susan śpiewa nieco niżej, jakby lekko "przyczerniając" głos; piękne solo na Hammondzie odgrywa Dave McMorrow. Kolejna słodka ballada to "Turn Me On". Typowy, spokojny taniec-przytulaniec. Wokalnie nieco za słodko i raczej bliższe to country, ale instrumentalnie bez zarzutu. Z pewnością każdy, kto usłyszy "Georgia On My Mind" natychmiast przywoła w myślach kosmiczne i ponadczasowe wykonanie tego utworu przez Raya Charlesa; zakładam, że każdy kto bierze ten utwór na warsztat, chce czy nie, musi się zmierzyć z tą właśnie interpretacją. Nie wiem, jaki pomysł na ten song miała Susan Wylde wchodząc do studia. Wiem natomiast, że słuchając go, chciałem, by jak najszybciej dobiegł końca. Zupełnie bez polotu, nudne i przesłodzone wykonanie. Podobnie rzecz ma się z klasykiem "The Thrill is Gone". Płytę kończy piękna ballada "At Last", znana z wykonania Etty James. Niestety, Susan Wylde zaśpiewała ją ckliwym, cukierkowym głosem, tak słodkim, że aż mdłym. Nawet Beyonce zrobiła to lepiej.
Płyty słuchałem wielokrotnie i za każdym razem miałem różne (i to mocno) skrajne odczucia. Z pewnością musiałem przyzwyczaić się do wokalu, bo instrumentalnie jest rewelacyjnie. I nie ma się czemu dziwić, zważywszy na klasę i umiejętności muzyków. Nie wiem, może jestem niesprawiedliwy albo uprzedzony do takiej maniery wokalnej? Może Susan Wylde wytycza nowe standardy bluesowej wokalistyki, a ja się na tym zwyczajnie nie poznałem? Bez wątpienia ma ciekawy głos, z którym trzeba się po prostu osłuchać. Pewnie w repertuarze country, jazzujących klimatach czy popie akceptacja ze strony słuchacza byłaby natychmiastowa. Oddzielną kwestią są dokonywane przez Susan interpretacje, zbyt słodkie i nadmiernie ckliwie. Znajdą się zapewne i ich miłośnicy, ja jednak do tego grona się nie zaliczam.
Płyta jest boleśnie nierówna, słuchaniu jej towarzyszą skrajne odczucia - od zachwytu ("One Real Man", "Lovely Push-up Bra") do kompletnego znudzenia ("At Last", "In the Light"). Na szczęście, mimo wszystko przeważają ciekawe interpretacje, dlatego warto sięgnąć po ten krążek. Warto poznać Susan Wylde jako sprawną pianistkę i wokalistkę o ciekawej, nietuzinkowej barwie głosu.
Robert Trusiak