Paul Cox (rocznik 1959) należy do grona najlepszych wokalistów z kręgów soulu i bluesa w Wielkiej Brytanii, choć uczciwie trzeba przyznać, że w Polsce to postać raczej mało znana. Na zawodowej scenie muzycznej aktywny jest od 1978 roku.
Przez ten czas wydał trochę płyt, na wielu innych pojawił się jako gość, współpracował z szeregiem takich wykonawców, jak Ray Charles, Eric Clapton, Paul Rogers, Gary Brooker, Snowy White czy Bonnie Tyler.
Charlie Fabert to młody (rocznik 1988) francuski gitarzysta. Rzecz jasna, nie może pochwalić się jeszcze równie bogatym CV, jak jego angielski kolega, jednak zaliczany jest do czołowych gitarzystów bluesowych nad Sekwaną. Panowie poznali się przypadkowo na jakiejś imprezie bożonarodzeniowej w 2009 roku. Okazało się, że młody Francuz jest wielkim miłośnikiem wokalnego talentu Coxa. Krótka rozmowa pozwoliła stwierdzić, że obaj mają bardzo podobny gust muzyczny. Przez cały rok 2010 koncertowali wspólnie po Wielkiej Brytanii i Francji. Naturalną konsekwencją tej współpracy stało się nagranie płyty. Tak pokrótce można by opisać okoliczności powstania recenzowanego albumu "That’s What We Were Born For".
Dziesięć utworów, trwających w sumie przeszło 44 minuty, to program tego wydawnictwa. Większość repertuaru stanowią kompozycje własne Coxa i Faberta oraz producenta, grającego także na instrumentach klawiszowych, Rogera Cottona. Setlistę uzupełnia kilka coverów, na szczęście nie tych ogranych do bólu standardów.
Wokalnie Paul Cox w dynamicznych utworach nieco przypomina Toma Jonesa; w spokojniejszych natomiast Joe Cockera lub Chrisa Farlowe. Zresztą, w większości utworów pobrzmiewają ‘cockerowe’ klimaty. Bez wątpienia, Paul Cox ma ciekawy głos, ale to nie wyczerpuje jego atutów jako wokalisty. Ma bowiem także niezwykłe zdolności interpretacyjne. Na płycie są utwory, które tylko dzięki jego pełnemu emocji i pasji wokalowi wychodzą ponad przeciętność i nie są nudnawymi smutasami.
Pierwsze trzy kawałki utrzymane są w bardzo podobnym klimacie i tempie. To mocno podszyte soulem, dynamiczne kompozycje, gdzie zarówno Paul Cox, jak i Charlie Fabert pokazują się z jak najlepszej strony. Kolejny na płycie "You Were Never Mine" to spokojna, nastrojowa i bardzo urokliwa ballada. Niby prosta melodia, ale dzięki świetnemu, pełnemu emocji wokalowi Coxa całość wiele zyskuje. Radykalna zmiana tempa następuje za sprawą dynamicznego, w zasadzie rockowego, "Mean Disposition". Mocny, gitarowy riff plus Hammond i przez krótką chwilę zapachniało... Deep Purple. "Burning Flame" to kolejny uroczy soulowy numer z zaraźliwym refrenem, który z pewnością będzie gremialnie śpiewany przez publiczność na koncertach (ja w każdym razie podśpiewywałem pod nosem w trakcie jego odsłuchu). "Be Good To Yourself" to leciutki rockowy kawałek z bluesowym bujaniem i rozbrajającym solo na fortepianie. Kolejne dwie pozycje, czyli "I Can’t Change" oraz "Don’t Turn Off The Light" to piękne balladki. Pierwsza z wymienionych to mój ulubiony utwór na płycie. Spokojnie może promować materiał, bo zawiera wszystko, co najlepsze: pełen emocji wokal Coxa, doskonałe solo na gitarze Faberta, urokliwy Hammond w tle, wyraziste dęciaki i bajeczny żeński chórek. Jednym słowem, płyta w pigułce. Dodatkowo, sama kompozycja jest bardzo udana, nosi znamiona przeboju singlowego. Płytę zamyka żwawy i mocno bluesujący "That’s What We Were Born For". Utwór ten wyraźnie odróżnia się brzmieniem od pozostałych, ponieważ odpowiadają zań zarówno inny realizator, jak i sekcja rytmiczna (to w całości francuskie dzieło, nie licząc rzecz jasna udziału Paula Coxa).
Słowa uznania należą się muzykom towarzyszącym, a zwłaszcza Rogerowi Cottonowi za fantastyczne solówki na Hammondzie ("Big Change Is Gonna Come"), fortepianie ("Be Good To Yourself") i kilka niezwykle udanych kompozycji. Równie świetnie prezentuje się sekcja dęta. Na płycie słyszymy zarówno mocno rozmarzone brzmienia saksofonu i trąbki ("I Can’t Change", "Burning Flame"), jak i soulowo zadziorne (w większości pozostałych utworów). Koniecznie wyróżnić trzeba panie Val Cowell i Mandy Bell za absolutnie rozbrajający chórek.
Całkiem udana płyta. Może nieco zachowawcza i przewidywalna, ale i tak miło się jej słucha. Polecić ją można wszystkim miłośnikom muzycznych produkcji Joe Cockera, znajdą tu bowiem sporo znajomych klimatów. To także doskonała okazja, by posłuchać i polubić Paula Coxa - niezwykle interesującego wokalistę, tak słabo rozpoznawalnego w naszym kraju.
Szkoda tylko, że nie dane było Charlie Fabertowi w pełni zaprezentować swych umiejętności. Gitarowych solówek jest, jak na mój gust, zdecydowanie za mało, ale to, co prezentuje pozwala stwierdzić, że jest on niezwykle zdolnym muzykiem. Z całą pewnością zapamiętam to nazwisko i z niecierpliwością będę oczekiwał kolejnych jego płyt.
Robert Trusiak