Najnowsza płyta Boogie Chilli przypomniała mi kultowy skecz Monty Pythona z mielonką. Przedstawiony w nim absurd polegał na monotematycznym menu, w którym terminowała głównie mielonka pod wieloma postaciami.
Bohater skeczu mógł zatem wybierać spośród następujących dań: jajko z bekonem i mielonką, jajko z bekonem, parówką i mielonką, mielonka z bekonem, parówką i mielonką, mielonka z jajkiem, mielonką, mielonką, bekonem i mielonką itp. Zespół Boogie Chilli zapewne chciał pójść śladem tego absurdu, serwując słuchaczowi równie zróżnicowaną muzyczną kartę dań.
Boogie Chilli to poznańska kapela istniejąca od 2002 r. Po czterech latach działalności zdecydowała się na nagranie debiutanckiej płyty, składającej się wyłącznie z coverów znanych standardów bluesowych. Jak na debiut wyszło nie najgorzej. Od tego czasu minęło pięć lat i fani doczekali się kolejnego albumu, zawierającego inny zestaw standardów, tym razem w wersji koncertowej.
"Koncert" składa się z dziesięciu coverów w wersji live, które wybrzmiały w poznańskim klubie Charyzma pomiędzy 2007, a 2010 rokiem. Autorami utworów są znani i lubiani, czyli m.in. Willie Dixon, Muddy Waters, Eric Clapton, John Lee Hooker. Stylistyka muzyczna stanowi połączenie boogie - bluesa z transowym bluesem podane w ilościach zaporowych. Godzina z dwudziestominutowym okładem prawdopodobnie byłaby w stanie znudzić największych fanów konwencji. Nawet oni padliby zapewne przy dziesięcio, jedenasto albo i trzynastominutowych (!) "długasach", opartych na niemalże tych samych podkładach sekcji rytmicznej i patentach gitarowych uzupełnianych niewyraźnym mamrotaniem wokalisty. Zmiany napięcia i dynamiki są w nich na tyle ledwo zauważalne, że łatwo popaść w nudę. Sytuację ratuje porządnie pracująca sekcja rytmiczna i dobrze współgrające gitary. Harmonijka i wokal wydały mi się najmniej atrakcyjne.
Co za dużo to niezdrowo. Wydanie płyty pozbawionej autorskich kompozycji usprawiedliwiają jedynie ciekawe aranżacje. Tych ze świecą szukać na "Koncercie". Zaledwie po kilkunastu minutach słuchania krążka ma się już wrażenie powielania tych samych schematów. Prawie półtorej godziny spędzonej z albumem to wyzwanie, którego mogą się podjąć chyba tylko najbardziej zagorzali fani Boogie Chilli.
Kuba Chmiel