Wydaje się, że pochodzący ze Szwecji Slidin’ Slim we współczesnym świecie bluesa nie miałby prawa zaistnieć. Nie dosyć, że nie pochodzi z żadnego naznaczonego bluesem amerykańskiego miasta, nikt z jego krewnych nie ma pochodzenia niewolniczego, to jeszcze biały jest niczym prześcieradło. Wielu słuchaczy mogłoby go potraktować jedynie jako ciekawostkę. Do czasu wybrzmienia pierwszych dźwięków.
O Slidin’ Slimie w Polsce usłyszano niedawno, gdy czołowa polska bluesmanka, Magda Piskorczyk, zagrała z nim wspólny koncert. Koncertowe oblicze Slima okazało się jedynie wstępem do jego twórczości i fascynacji muzycznych, z którymi zapoznać się można za sprawą wznowionej ostatnio płyty z 2007 r. zatytułowanej "One Man Riot".
Slidin’ Slim nie jest typowym bluesmanem akustycznym. Owszem gra głównie na gitarach akustycznych i rezofonicznych, zawodzi niczym pionierzy gatunku i czerpie z klasyki pełnymi garściami. Przy okazji jednak łączy ją z nowoczesnością, bez pardonu mieszając pokryte patyną czasu gitarowe zagrywki z loopami, samplami i innymi dobrodziejstwami współczesnych czasów. Nie ma co się obawiać, że Slidin’ Slim z tradycji czarnoskórych mistrzów zrobił bluesową dyskotekę. Głównym instrumentem na płycie jest wciąż gitara rezofoniczna, akustyczna i elektryczna, na niej opierają się utwory. Reszta pełni rolę ozdobników, które stanowią osobną wartość albumu. Rytmiczne partie bluesowe, wywodzące się z tradycji afrykańskiej wygrywa na płycie nierzadko syntezator. Dla wielu bluesmanów byłoby to świętokradztwo, a tymczasem Slidin’ Slim brzmi nie mniej bluesowo, niż klasycy gatunku.
Sęk tkwi w odpowiednim doborze środków i znakomitej dynamice każdego, zarówno naturalnego, jak i sztucznego dźwięku. Na albumie nie brakuje też bardzo tradycyjnych, surowych utworów bluesa akustycznego wyłącznie z gitarą i wokalem. Wypadają one równie dobrze, co tylko potwierdza klasę artysty. Nie da się ukryć, że Magda Piskorczyk sprowadzając Slidin' Slima do Polski, wyczuła pismo nosem. Jej tropem mogliby pójść zarówno fani bluesa, jak i organizatorzy koncertów. Nie ma co ślepo wierzyć w prym amerykańskich i brytyjskich bluesmanów ze średniej półki, którzy sami zdają się błądzić niczym dziecko we mgle po bluesowych szlakach. Zimny prąd ze Skandynawii po raz kolejny przyniósł świeży powiew odważnej muzyki, odwołującej się przy okazji do tradycji w sposób godny najwyższej uwagi.
Kuba Chmiel