Damnation Blues
Gatunek: Blues i soul
Terry Davidson & The Gears można śmiało zaliczyć do weteranów, zespół powstał bowiem w 1983 roku. Sam Terry karierę muzyczną rozpoczął już w roku 1965 w zespole The Barracudas.
Wykonawca ten w Polsce jest słabo znany; by przybliżyć rejony muzyczne, w jakich się porusza, wypada wskazać dokonania George’a Thorogood’a, lub ostre teksańskie granie a'la Johnny Winter. W utworach utrzymanych w rytmie boogie czy też rock’n’roll'a nasuwają się pewne skojarzenia ze Status Quo, zaś tytułowy utwór nieodmiennie kojarzy się The Rolling Stones.
"Damnation Blues", wydana w 2009 r., jest siódmą płytą w dyskografii zespołu. Autorem 10 spośród 12 kompozycji, wypełniających tracklistę, jest Terry Davidson. Całe mnóstwo ognistego łojenia! Płyta niezwykle energetyczna, cały czas na wysokich obrotach czy może lepiej, jak wskazuje nazwa zespołu, na wysokim biegu. Ale ze sporą klasą i wyczuciem, bez tępego i bezmyślnego hałasu na rozkręconych na całość wzmacniaczach. Płyta świetnie nadaje się do słuchania podczas jazdy samochodem po jakimś hajłeju. Trzeba tylko uważać, by pod wpływem energetycznej muzyki zbyt mocno nie wciskać pedału gazu. Płyta absolutnie gitarowa. Instrument ten króluje w każdym z utworów, i to w różnych odcieniach i stylach. Co prawda, Terry jest jedynym muzykiem, jaki gra na płycie na tym instrumencie, jednak w wielu utworach mamy dogrywane partie gitar, stąd takie wrażenie. Mój ulubiony Hammond, który jest przecież w składzie zespołu, został potraktowany nieco po macoszemu, stanowiąc jedynie dalekie tło. Terry Davidson to bez wątpienia dobry gitarzysta, ale również jako wokalista wypada całkiem nieźle.
Od samego początku zespół wrzuca wysoki bieg. O utworze tytułowym, "Damnation Blues", wspomniałem wyżej. Świetnie prezentuje się mocny blues-rockowy "Devil’s Prize". Zespół trochę zwalnia, wykonując klasyk Jimmy’ego Reed’a "High & Lonesome" z gościnnym, niestety bardzo skromnym, udziałem Ray’a Fuller’a na harmonijce. Ale nawet w takim spokojnym bluesie gitara ostro łoi. Warto zwrócić uwagę na "Quittin’ Time", pięknie ozdobiony ognistym slidem. Radykalne uspokojenie przynosi instrumentalny "Three Angels" zagrany wyłącznie na gitarze akustycznej i mandolinie (w obu rolach Terry Davidson). Utwór dedykowany jest pamięci trzech pań wymienionych w booklecie, o nazwiskach zbieżnych z nazwiskami muzyków (rodzina?). Pozytywnie wyróżnia się “Little Abigail" - zagrany z klasą rock’n’roll, utrzymany w stylistyce lat '60. Warto również wspomnieć o "Black Cat Boogie". To fajnie kołyszące i wyjątkowo spokojne, chilloutowe boogie w stylu John Lee Hookera.
Spora różnorodność repertuaru nie pozwala nudzić się ani przez chwilę. Płyta z pewnością zadowoli miłośników energetycznego grania, i to raczej takiego spod znaku rock’n’rolla i boogie aniżeli bluesrocka. Nie wiem tylko, ilu potencjalnych słuchaczy skutecznie zniechęci wyjątkowo kiepska okładka. Ale, jak mawia stare ludowe przysłowie, nie szata zdobi człowieka, a tym bardziej - nie okładka płytę.
Robert Trusiak