"To najlepszy album jaki nagrałem" - to zdanie często słyszy się z ust muzyków promujących najnowszy krążek. Nieskromne, często niepokrywające się z rzeczywistością słowa padają w określeniu do sporej części ukazujących się współcześnie albumów. Są one często nadużywane przez gwiazdy, które lata świetności mają już dawno za sobą, a ich nowe twory to po prostu "odgrzewane kotlety".
Jest jednak jeden artysta, który wypowiadając je, miał pełną świadomość ich znaczenia - mowa tu o Joe Bonamassie. Trudne zadanie? Owszem, po świetnym "Black Rock" czego więcej można się spodziewać? Bonamassa pokazał nam jednak, że nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
Nowy, dwunasty już krążek tego współczesnego bluesmana z całą pewnością odciśnie wyraźny ślad w historii muzyki. To kolejny album, po "Black Rock", którego producentem jest Kevin Shirley. Ostatnimi laty spod jego palców wychodzą same muzyczne perełki, w tym wypadku nie było inaczej. Ale po kolei - najpierw trochę o samym krążku.
"Dust Bowl", bo tak właśnie nazywa się najświeższy krążek Bonamassy, przenosi nas w lata 30 ubiegłego wieku. Był to okres silnego rozwoju bluesa oraz muzyki country - sound całej płyty nasuwa wyraźne skojarzenia z tamtym właśnie okresem - charakterystycznie brzmiące instrumenty akustyczne, majaczące w oddali dźwięki instrumentów dętych (np. w "The Last Matador Of Bayonne"), pięknie wkomponowane w całość gitary elektryczne. Wszystko brzmi potężnie, zupełnie jakby bluesowy big band grał w naszym pokoju.
Na dużą uwagę zasługuje również warstwa liryczna. Widać tutaj duży skok w porównaniu do pierwszych nagrań artysty. Bonamassa powiedział w jednym z wywiadów, że nie interesuje go już śpiewanie o tym że "zostawiła mnie moja ukochana", teraz jest bardziej zainteresowany poważniejszymi tematami, niosącymi konkretny przekaz. I faktycznie, jego teksty malują nam obrazy śmierci, mitycznych historii czy osamotnienia, są dojrzalsze i głębsze znaczeniowo. Warstwa dźwiękowa również silnie działa na wyobraźnię, dobrym tego przykładem jest partia perkusyjna w otwierającym płytę "Slow Train" przywołująca obraz rozpędzającego się pociągu.
Jak zwykle na albumie nie zabrakło coverów klasycznych wykonawców. Tym razem roi się również od gości - w utworze "Heartbreaker" Paula Rodgersa zaśpiewał znany ostatnio z występów w Black Country Commmunion (w którym notabene gitarzystą jest Joe) Glenn Hughes, ponadto na płycie usłyszymy Johna Hiatta, Vince’a Gilla, Beth Hart i wielu innych. Tu właściwie spotkało mnie największe rozczarowanie - sądziłem że dla wokalistki pokroju Beth Hart, Bonamassa znajdzie trochę miejsca na swoim krążku. Niestety, myliłem się - ta obdarzona niezwykle charakterystycznym głosem persona otrzymała tylko kilkusekundową partię w chórkach utworu "No Love On The Street". Na szczęście, reszta gości zaproszonych do nagrań miała już odpowiednio dużo miejsca na zaprezentowanie swojej muzycznej osobowości.
Co jeszcze znajdziemy na "Dust Bowl"? Utwory tworzą pewną muzyczną panoramę - od hipnotycznego kawałka tytułowego czy wspomnianego już "Slow Train", przez utrzymane w rockowych klimatach "The Whale That Swallowed Jonah", po piękne, bluesowe ballady jak "Prisoner". Wszystko przyprószone akcentem w stylu country, jak chociażby w "Tenesee Plates" z charakterystycznymi zagrywkami oraz głosem Johna Hiatta. Poszczególne elementy łączą się w perfekcyjną całość, nie ma tutaj miejsca na "zapychacze".
Bez dwóch zdań Joe Bonamassa jest w szczytowym momencie swojej muzycznej kariery. Z płyty na płytę ukazuje nam coraz to inne obrazy bluesa, uwydatniając jego piękno. Słuchając jego nowych nagrań i porównując je ze starszymi słychać jak długą drogę muzycznego rozwoju przeszedł ten artysta. Jak dotąd "Dust Bowl" jest najlepszym i najdojrzalszym albumem Bonamassy. Z czystym sumieniem polecam go zarówno fanom tradycyjnych bluesowych brzmień, jak i osobom pragnącym zgłębić nowsze oblicza tej muzyki.
Marcin Marcinkiewicz
Zdaniem Jerzego Gibadło:
Podobno biali nie potrafią dobrze grać bluesa. Jeśli to prawda, to Joe Bonamassa najwidoczniej cierpi na tą samą chorobę, co Michael Jackson, bowiem czarne są jedynie szkła w jego okularach przeciwsłonecznych. Za to blues płynący spod jego palców brzmi tak, jakby tyle co przeprowadził się z delty Missisipi do Chicago.
Nie może być jednak inaczej, skoro Bonamassa debiutował w wieku 12 lat na jednej scenie z B.B. Kingiem, dzięki czemu szybko dorobił się czarnej duszy. Łącząc rzewny blues z rockiem stał się współczesną wizytówką zjawiska, które ktoś określił mianem białego bluesa - odniesienia do Gary’ego Moora i Steviego Raya Vaughana (świeć Panie nad ich duszami) są w twórczości Joe aż nadto słyszalne.
Po znakomitym hard rockowym wydawnictwie ze składem Black Country Communion Nowojorczyk powraca z solową płytą "Dust Bowl". Oczywiście, w materiałach prasowych i wywiadach możemy znaleźć tradycyjne zapewnienia, że "to jego najlepszy album w karierze". Tym razem nie są to jednak czcze przechwałki! Bonamassa naprawdę dał radę!
Wspomniane na początku Chicago nie pojawiło się tu przez przypadek, bowiem gitarzysta uroczo nawiązuje do miejscowej odmiany bluesa, poszerzonej o brzmienie trąbki (jak w numerze "The Last Matador of Bayonne"), organów Hammonda (choćby "The Meaning Of The Blues", kłania się Gary Moore) czy banjo ("Dust Bowl" i "Black Lung Heartache" - nie przypadkowo wprowadza tu irlandzki klimat; znów mamy skojarzenia z Moorem). Na płycie odnajdziemy też utwory pachnące gorącym południem USA - dynamiczny, zabarwiony country "Tennesse Plates" (ta lekko przesterowana gitara, te "ciepłe" klawisze!), dodatkowo ubarwiony wokalem Johna Hiatta; jest też jednoznacznie bluesowy "Sweet Rowena", oparty na gęstej grze pianina, gdzie wraz z Bonamassą śpiewa Vince Gill. By zamknąć kwestię gości odnotujmy obecność Glenna Hughesa (przyjaźń muzyków z Black Country Communion kwitnie w najlepsze!), który udziela się w przesyconym brytyjskością "Heartbreaker" (skądinąd autorstwa Paula Rodgersa).
Goście gośćmi, nawiązania nawiązaniami, ale najważniejszy jest główny bohater - Joe. Co po kilkunastu latach na scenie może poprawić tak wytrawny gracz? Technikę gitarową dopracował do perfekcji gdzieś w okolicach "Sloe Gin" (2006), teraz osiągnął (nareszcie!) satysfakcjonujący poziom wokalu. Moc jego głosu w "Slow Train" i "You Better Watch Yourself" czy też namiętność w "The Last Matador of Bayonne" to naprawdę najwyższa bluesowa półka. Wisienką na torcie o smaku "Dust Bowl" jest… pierwszy utwór na płycie. "Slow Train" to rasowy, ciężki blues, toczący się jak pociąg po szynach z ludzkich uszu i dusz, ozdobiony znakomitym wokalem Joe (o czym była mowa wyżej) i grą slide. Śmiem twierdzić, że to najlepszy numer Bonamassy, jaki do tej pory popełnił!
Ten gitarowy geniusz może i nie ma czarnego ciała, ale za to jego dusza i umysł z pewnością kwalifikują go do tytułu klasyka bluesa (czy raczej blues rocka). "Dust Bowl" stawia w tej kwestii kropkę nad "i".
PS: jeśli mało Wam muzyki Bonamassy, to radzę spokojnie poczekać do czerwca. Wtedy to ukaże się druga płyta Black Country Communion.
Jurek Gibadło