Są tacy, którzy zaliczają blues akustyczny do muzyki folkowej. Wydaje się to dość zasadne, zważywszy, że blues był niegdyś nieodłączną częścią folkloru czarnoskórej ludności, zmarginalizowanej niemal jak etniczna. Świat jednak zdążył się rozwinąć i podobnie stało się z muzyką.
Mało kto pamięta jeszcze o zapomnianych dźwiękach z początku ubiegłego wieku, nie mówiąc o ich graniu. W dzisiejszych czasach, gdy dwóch studentów zamiast pójść na dyskotekę, postanawia interpretować i komponować utwory w stylistyce delty Missisipi sprzed stu lat, na martwienie się o ich zdrowie psychiczne jest już stanowczo za późno. Pozostaje tylko wezwać egzorcystę, albo zainteresować się tym nietypowym schorzeniem, udokumentowanym na najnowszej płycie duetu.
Bartek Przytuła i Tomek Kruk wysoko postawili sobie poprzeczkę. Świeże zaprezentowanie ogranej do bólu przez dziesięciolecia konwencji bluesa akustycznego jest już trudnym zadaniem. Połączenie tego ze spontanicznością i humorem, znanym z koncertów duetu wydaje się czymś niemal karkołomnym. Okazuje się jednak, że młodzi bluesmani wywiązali się w 100% z pokładanych w nich nadziei.
Przez ponad 40 minut raczą nas bardzo ciekawym spojrzeniem na deltę Missisipi, w większości za sprawą autorskich kawałków. Przepełnione są one świeżością i oryginalnością, pozostając przy okazji w nierozerwalnej symbiozie z tradycją, która została potraktowana z przymrużeniem oka, niesztampowo, nierzadko w interpretacji sprowadzonej do pastiszu. Technicznie jest co najmniej bez zarzutu, ze skłonnością do ponadprzeciętności, także za sprawą zaproszonych gości: Łukasza Wiśniewskiego, Roberta Lenerta i Andrzeja Serafina. Ten ostatni wykorzystał na płycie instrumenty, których już same nazwy mogą wywoływać dreszcze na plecach miłośnikom sadomaso. Kilof syntetyczny i koncovka to tylko niektóre przyrządy, użyte przez znanego ze swoich ekstrawaganckich pomysłów perkusistę.
Liczę, że ciekawy przypadek medyczny Przytuły i Kruka okaże się nie tylko nieuleczalny, ale, co więcej, zaraźliwy. Ograniczyłoby to może kolejne beznamiętne i przewidywalne próby odgrywania bluesowych skamielin przez nudnych i sztywnych niczym pal Tuhajbejowicza bluesmanów. Debiutancki album duetu wpisałby się dzięki temu na stałe w klasykę gatunku, na co bez wątpienia zasługuje.
Kuba Chmiel