Lightning Strikes Twice
Gatunek: Blues i soul
Jednym z czołowych punktów wycieczki podczas dni otwartych w każdej szkole jest prezentacja jej najsłynniejszych i jednocześnie byłych uczniów. Im wyższy szczebel drabiny społecznej po ukończeniu szkoły osiągnęła dana postać, tym większy powód do chwalenia się nią.
Cóż jednak począć, gdy tą postacią okazuje się nie naukowiec, aktor, prezydent, ale rockman, albo - co gorsza - bluesman?
Steviego Ray Vaughana pewna szkoła w Teksasie widywała z rzadka. Chluby to Steviemu nie przyniosło, a i szkoła nie ma się czym chwalić, wszak ze Steviego naukowca nie zrobiła. Postawił on jednak na swoim, bo postacią znaną został, choć tylko w świecie bluesa. Podobnie potoczyły się też losy jego szkolnego kolegi, Rocky’ego Athasa.
Może i Rocky nie zdobył nigdy takiej sławy w środowisku bluesowym jak Stevie, ale swoje w życiu osiągnął. Tytuł jednego z najlepszych gitarzystów Teksasu, utwór na swoją cześć napisany przez Thin Lizzy, zainspirowanie Briana Maya techniką tappingu, to tylko niektóre wycinki z kariery muzyka. Obecnie Rocky współtworzy zespół Johna Mayalla. Parę lat temu powołał do życia swoją starą kapelę Lighning.
Płyta "Lightning Strikes Twice" stanowi powrót pierwszego zespołu Rocky’ego Athasa. Kapela rozpadła się w latach '80, a dzisiaj stylistycznie próbuje przywrócić klimat tamtych czasów. W związku z tym na albumie znajdziemy mieszankę charakterystycznego dla minionej epoki brzmienia teksańskiego i brytyjskiego blues-rocka. Energetyczne, napędzane przez gitarowe riffy utwory uzupełniane rzewnymi balladami rockowymi przypominają na każdym kroku, że panowie z Lightning przespali ostatnie 30 lat rozwoju muzyki. Co oczywiście nie musi być zarzutem, o ile lubi się takie brzmienia. Zdecydowanym zarzutem jest jednak brak zróżnicowania płyty, której 60-minutowa zawartość składa się głównie z powtarzających się pomysłów.
Rocky Athas’ Lightning wraz ze swoim krążkiem "Lightning Strikes Twice" to propozycja dla fanów gatunku, których gust muzyczny zatrzymał się w latach '80. Z pewnością docenią oni pieczołowitość, z jaką odwzorowane zostały tu brzmienia epoki minionej. Może nie zauważą nawet braku zróżnicowania materiału, co niestety jest jego największą wadą.
Kuba Chmiel