Noworocznym hitem w telewizji stał się bez wątpienia obraz podróżnych, gorączkowo upychających swe bagaże przez okna przepełnionych i poopóźnianych pociągów. Znakomitym tłem do tej ilustracji stanu polskich kolei byłby krążek zespołu The Delta Flyers.
Muzycy tegoż, w przeciwieństwie jednak do naszej infrastruktury kolejowej, nie przespali tylko ostatniego ćwierćwiecza, lecz co najmniej pół wieku i to ze sporym okładem. Zarówno u jednych, jak i u drugich nie zanosi się na większą rewolucję, choć na szczęście wycieczka z The Delta Flyers w czasy minione wydaje się dużo pewniejsza, niż pociąg na trasie Warszawa-Gdynia.
The Delta Flyers to eklektyczny twór, którego filarem jest wokalista i harmonijkarz Steve DuPree. Wraz z pięcioma swoimi kolegami po fachu przemierza na najnowszej płycie rejony delty Missisipi, Chicago, zahacza nawet o Nowy Orlean. Wszystko w nucie czasów zamierzchłych, więc fani archeologii będą mieli znakomite pole do wykopalisk. Pewnie nawet nie zwrócą uwagi, że płyta "Sixteen Bars" to świeżutkie wydawnictwo, bo nie ma to żadnego znaczenia. Muzyka wszak jest archaiczna.
Na albumie tym każdy znajdzie coś dla siebie. Można by się w sumie doczepić do zbyt dużego rozrzutu stylistycznego utworów, jednak we wszystkich muzycy brzmią przekonywająco. Jak ma być blues chicagowski, to pojawia się rasowy slide, uzupełniony mocną harmonijką. Utwory stylizowane na country mogą wydać się groteskowe, lecz rytmiczna mandolina wygrywająca ich podkład szybko przeniesie nas na wieśniacką potańcówkę, jeśli tylko spuścimy nieco wodze wyobraźni. Najważniejsze, że czuć klimat! Wzmacnia go poczucie braku fałszów i innych zgrzytów.
Muzycy zespołu The Delta Flyers stanęli niegdyś przed realnym dylematem. Mieli szansę wyboru nowoczesnej muzyki, odrzucili jednak postęp techniczny i artystyczny. To ich odróżnia od spółek kolejowych, które możliwość pójścia z duchem postępu mają wyłącznie czysto teoretyczną. Wszakże, jak to mawiali nieco przewrotnie starożytni Rzymianie: "Tylko ten może chcieć, kto chcieć może".
Kuba Chmiel