To zabawne, że w wielu amerykańskich wytwórniach składy wykonawców nagrywających płyty czasem różnią się tylko osobą lidera. Z obiektywnego punktu widzenia nie jest to powód do dumy, ale wytwórnia Earwig nic sobie z tego nie robi. Zdaje sobie ona sprawę, że to właśnie charyzma lidera, bądź jej brak przesądza nieraz o brzmieniu całego wydawnictwa.
Tak też się stało w wypadku najnowszej płyty Roba Stone’a.
Rob Stone to harmonijkarz i wokalista kompletnie zakręcony na punkcie takich tuz świata bluesowego, jak Little Walter, Sonny Boy Williamson i Walter Horton. Nic więc dziwnego, że dźwięki w stylu tych wykonawców pojawiają się na albumach Roba Stone’a. Po siedmioletniej przerwie w nagrywaniu płyt artysta powraca ze swym najnowszym albumem "Back Around Here". Zagrał na nim kompozycje z udziałem Chrisa Jamesa, Patricka Rynna i Davida Maxwella, których nazwiska powinny być znane czytelnikom z niedawnej recenzji płyty o nazwie "Gonna Boogie Anyway". Tam także wystąpił Rob Stone, tyle, że gościnnie. Co ciekawe, wspomniane albumy pod względem brzmienia nie różnią się zasadniczo.
Gdyby nie fakt, że Rob Stone jest harmonijkarzem i starał się wyeksponować na swoim albumie ten instrument, można by powiedzieć, że "Back Around Here" od "Gonna Boogie Anyway" różni się tylko osobą lidera. Wielu muzyków powtarza się na tych sesjach nagraniowych. Nie przeszkadza to w odbiorze, pod warunkiem, że kupując oba albumy nie nastawimy się, że usłyszymy zupełnie inne dźwięki. One oczywiście pochodzą ze szlachetnej tradycji chicagowskiego bluesa, odwzorowanej na płycie z niezwykłą precyzją. Rob Stone jest wyróżniającym się harmonijkarzem i dzięki temu "Back Around Here" zyskuje w moich oczach trochę bardziej niż "Gonna Boogie Anyway" autorstwa tandemu James i Rynn.
Najnowsza płyta Roba Stone’a to świetna propozycja dla wszystkich fanów wymienionych tu muzyków. Ci, którym doskonale znane są dokonania Chrisa Jamesa i Patrycka Rynna, poczują się tu jak w domu, choć nie wiem, czy zainteresują się kolejną, podobnie brzmiącą płytą. Osoby nieobeznane z tymi nazwiskami powinny czym prędzej nadrobić zaległości, wszak mają tu do czynienia ze znakomitymi przedstawicielami współczesnego bluesa, silnie zakorzenionego w tradycji.
Kuba Chmiel