Obserwując przyrodę, możemy się wiele nauczyć. Dostrzeżemy upór, z jakim nawet najmniejsze stworzenia walczą o przetrwanie, wypełniając konsekwentnie swoje nakierowane instynktem cele. Zauważymy, z jaką finezją zwierzęta poprawiają swoje cechy, by uczynić się doskonałymi, pieczołowicie eliminując zbędne elementy fizjonomii, pozostawiając i ulepszając tylko te niezbędne.
I choć JJ Grey wybrał sobie jako logo najnowszego albumu konika polnego, który w jego mniemaniu symbolizuje nihilizm, to o beztrosce w tym wypadku mowy być nie może. Prędzej o pozytywistycznej pracy u podstaw, dbającej z pietyzmem o każdy szczegół.
"Georgia Warhorse" to piąty album pochodzącej z Florydy grupy JJ Grey & Mofro. Od samego początku zespół miał na siebie pomysł, konsekwentnie realizowany na kolejnych płytach. Chodziło o stworzenie surowej mieszanki rytmów z pogranicza bluesa, southern rocka, funku i soulu, osadzonej w sielankowym klimacie tekstów i melodii. W zależności od wytwórni i nastroju muzyków, niektóre składniki tego kolażu brzmień dawały o sobie znać wyraźniej niż pozostałe. I tak, ostro funkująca "Lochloosa" z początku kariery brzmi zupełnie inaczej niż smęcące "Orange Blossoms", które do niedawna były ostatnią pozycją w dyskografii. Tym razem jednak na płycie znalazły się tylko najlepsze elementy znane z poprzednich produkcji. Podrasowane i dopieszczone, lśnią niczym perła w koronie przez ponad 50 minut trwania albumu.
Rozpoczynający płytę "Diyo Dayo" stanowi idealne preludium do dalszej degustacji, przy okazji odsłaniając mocne karty, jakimi dysponuje w tym rozdaniu JJ Grey. Koniec z nużącą i momentami tekturowo brzmiącą sekcją rytmiczną znaną z poprzedniego albumu. Mięsisty bas wyrazistą synkopą ogrywa tu motoryczny motyw perkusyjny, a surowy riff gitarowy w stylu funky stanowi genialny podkład pod partię wokalną. Ta rozstawiona jest zaś na dwóch oddalonych od siebie ścieżkach, korespondujących ze sobą niczym w klasycznym schemacie call & response. Jak wieloma cieszącymi ucho szczegółami naszpikowany jest zaledwie jeden, wydawałoby się z pozoru, tak ascetyczny utwór! A zaraz po nim wchodzi przejmujący i melancholijny "King Humminbird", ujawniając siłę lirycznego przekazu JJ Grey’a.
Zabierając się do przesłuchania najnowszego albumu formacji JJ Grey’a, trzeba się liczyć, że ma się do czynienia z arcydziełem. Udowadnia to wybitnie prowadzona, delikatna, prawie szepcząca fraza wokalno-instrumentalna w "Slow, Hot and Sweaty". Udowadnia to także szaleńczo rozpędzony gitarowy motyw w "The Hottest Spot In Hell". Wieńczący płytę, monumentalny "Lullaby" z agresywną solówką występującego tu gościnnie Dereka Trucksa nie pozostawia cienia wątpliwości co do jednego. Rozkochani w naturze panowie z JJ Grey & Mofro nauczyli się od niej najważniejszej rzeczy. Procesu ewolucji, który metodą prób i błędów, doprowadził ich muzykę do absolutnego ideału.
Kuba Chmiel