Jump Back, Big T’s In The House
Gatunek: Blues i soul
Narodziny w delcie Missisipi to dla bluesmana fakt nie do przecenienia. Ten bluesowy rodowód wywołuje dodatkowe zainteresowanie u krytyków muzycznych i owocuje automatycznym kredytem zaufania wśród niezaznajomionej z artystą publiczności. Szkoda, że nie wszyscy muzycy są w stanie później spłacić ten kredyt.
Notka dołączona do albumu zatytułowanego "Jump Back, Big T’s in the House" wskazuje, że mamy do czynienia z nie lada wykonawcą. Opisany jest tam przykładowy show Terry’ego "Big T" Williams’a. Wszystko działo się w klubie położonym nieopodal kultowego skrzyżowania autostrad Highway 61 i 49. Tam nasz bohater rzekomo zawładnął publicznością, grając dźwięki Muddy’ego Watersa i Buddy’ego Guy’a. Wspomniany album nagrał chyba dzień później, lecząc jeszcze skutki stanu poimprezowego, bo za nic w świecie ducha wymienionych artystów na tej płycie nie uświadczymy.
Dla jasności - nie jest to kiepskie wydawnictwo. Jest poprawnie zagrane, bez fałszów i zgrzytów. Ani jeden moment na płycie nie skłania słuchacza do zatkania uszu. Chwilami jest nawet interesująco, kiedy "Big T" naśladuje B.B. Kinga na gitarze, albo w kawałku "Dew Man" (najciekawszy numer na płycie, moim zdaniem) gra funky. Problem polega na tym, że płyta jest po prostu nudna. Zazwyczaj, gdy na początku utworu pojawi się jakiś ciekawy motyw muzyczny, to beznamiętnie ogrywany w tym samym tempie wychodzi nam bokiem już w połowie kawałka. Z wokalem jest podobnie. Ładna barwa i to wszystko. Większość utworów jest niemalże melorecytowana przez wokalistę, który sprawia wrażenie, jakby jego samego to śpiewanie nudziło.
Terry "Big T" Williams to artysta, jakich wielu. W miejscu, gdzie się urodził, jest takich na pęczki. Osoby po raz pierwszy stykające się z bluesem mogą śmiało dodać dwa oczka do końcowej oceny. Bo album "Jump Back, Big T’s in the House" to godny reprezentant swojego gatunku. Ci, którzy znają na pamięć dokonania największych mistrzów bluesa, mogą sobie śmiało tę płytę darować.
Kuba Chmiel