Anders Osborne jest szwedzkim bluesmanem, od 30 lat mieszkającym w Nowym Orleanie. Od tamtej pory Osborne silnie związał się z tym miastem, wsiąknął w jego tkankę, stał się częścią jego barwnej, muzycznej mozaiki.
Wyjątkiem jest krótka przerwa. Mniej więcej między 2003, a 2006 rokiem pracował jako songwriter w Nashville, stolicy muzyki country, gdzie komponował piosenki dla tamtejszych gwiazd, m.in. dla Tima McGraw'a. Ten okres był dla Andersa bardzo udany. Jego piosenki docierały do pierwszych miejsc na listach przebojów. Płyty, na których się udzielał sprzedały się w milionach kopii. Osborne szybko powrócił do Nowego Orleanu i do życia w cieniu. Wszystkie solowe albumy wydaje w małych, niezależnych wytwórniach. Trzyma się z dala od mainstreemu. Jest znany tam, gdzie powinien.
Jego nowa płyta ukazała się bez uprzedniej zapowiedzi. Zupełnie inaczej niż w przypadku poprzedniej, która była szumnie zapowiadana, w związku z jej finansowaniem za pomocą jednego z portali crowdfundingowych. To było w marcu tego roku. "Spacedust & Ocean Views" ukazała się zaledwie cztery i pół miesiąca temu. Album został nagrany wraz z przyjaciółmi-muzykami z Nowego Orleanu i miał charakter nieco melancholijny, z łagodnie brzmiącymi gitarami, choć znajdują się na nim i utwory mocniejsze, takie jak fenomenalny "Move Back To Mississippi".
Pomimo, że obie płyty były nagrywane mniej więcej w tym samym czasie, niezwykłe jest to, jak bardzo "Flower Box" różni się od "Spacedust & Ocean Views". Jej brzmienie jest znacznie mocniejsze, a praca jaką wykonali wszyscy muzycy oraz producent Mark Howard, jest po prostu imponująca. Na krążek składa się raptem osiem piosenek, ale trwających w sumie aż pięćdziesiąt minut. To co fascynuje, szokuje i powala, to swoboda, która w połączeniu z pewnością siebie prowadzi do idealnych dźwięków. Wydają się one być niezaplanowane, powstałe pod wpływem chwili, luźnego jamu, podczas którego wszystko wychodzi doskonale.
Płyta zaczyna się jak u Hitchcoka. Otwiera ją znakomity utwór "Different Drum". Długi, 7-minutowy kawałek, w którym dowiadujemy się, że serce Andersa wybija inny rytm. Przedłużanie utworu jest charakterystyczne dla całego albumu. Muzycy nie śpieszą się. Spokojnie dochodzą do najwłaściwszych, najtrafniejszych, najbardziej wysmakowanych dźwięków. Solo gitarowe jest bardzo długie, wielowymiarowe. Osborne podejmuje kilka jego prób i każda z nich jest znakomita i uzasadniona.
Już pierwsze dźwięki "Fool's Gold" utrzymują podwyższoną adrenalinę. Gitara jest pięknie przesterowana. Osborne znany jest z bardzo osobistych tekstów, w których nierzadko podejmuje się głębokich przemyśleń na temat swojego życia i tak też jest tutaj. "Uczyń mnie malarzem, który mieszka na wyspie, w domu przy oceanie. Poczciwy staruszek". Przestrzega przed "Złotem głupców". Czymże ono jest? Dla poczciwego staruszka mieszkającego na wyspie, w domu przy oceanie i malującego obrazy jest pewnie tym, czego nie potrzebował do nagrania tak znakomitej płyty. Muzycy bawią się, swobodnie podrzucając riffy. Ponownie się nie śpieszą, co chwilę obierając nową drogę wykonywania utworu. Po prostu m a j s t e r s z t y k.
"It Can't Hurt You Anymore" to spokojniejszy utwór, przypominający trochę jeden z najpopularniejszych w dorobku Andersa - "Peace". Także on jest prowadzany przez spokojny, ale dramatyczny riff oraz wokal naładowany niesamowitymi emocjami, przepiękny. Piosenki na tej płycie są jakby dotknięte magiczną różdżką, natchnione. Udaje się tutaj wszystko. Solo gitarowe jest absolutnie genialne, takie jak być powinno, nie może być bardziej właściwe. Wydaje się, że Anders Osborne zarówno śpiewając oraz grając na gitarze, a także cały zespół, czują się niesamowicie pewnie. Jakby sam Bóg powiedział im, że to co teraz zagrają będzie boskie i nie ma możliwości, żeby było inaczej.
"Born to Die Together". Wyznanie wiecznej, niekończącej się miłości, utrzymane w stylistyce reggae. Osborne kapitalnie śpiewa, waży słowa i dźwięki. W pewnym momencie utwór zupełnie się zmienia. Reggae'owe brzmienie odpływa, ustępuje miejsca onirycznemu, sennemu, nieco psychodelicznemu, po którym następuje krzykliwe solo, by jeszcze raz się zmienić, tym razem wraz nadejściem wokalu.
Setki tysięcy osób mogłyby wniebogłosy śpiewać "Old Country". Wydaje mi się, iż każdy zespół rockowy, hardrockowy czy metalowy mógłby zaaranżować go na swój własny sposób i w każdym przypadku utwór byłby legendarny. Niestety ta piosenka nigdy nie zabrzmi na największych stadionach. Trwa ponad dziewięć minut i angażuje przez cały czas. Solo trwa cztery i pół minuty! Jest to solo absolutne. Gdy Anders śpiewa w refrenie, że nie wraca do starego kraju, nikt tam na niego nie czeka. Jego przeszłość jest żółta, a serce niebieskie - co przywodzi na myśl jego szwedzkie pochodzenie - ale wrósł już w Nowy Orlean i w amerykańską kulturę tak bardzo, że nie ma dla niego powrotu. Śpiewa o tym tak, że z całą pewnością ma rację.
Po takiej dawce muzycznych emocji powinna wydarzyć się tylko jedna rzecz. Ostatnia kompozycja, która rozładuje całe nagromadzone napięcie i "Strong" jest właśnie takim luzującym utworem. Wszystko tutaj ma przeciwny ładunek do "Old Country".
Nie mam żadnych wątpliwości, że na "Flower Box" wydarzyły się rzeczy niezwykłe. Anders Osborne śpiewa w przepiękny sposób. Teksty są mądre, gitara brzmi kapitalnie. Praca jaką wykonał kanadyjski producent imponuje. Każda sekunda albumu jest doskonała. Wszystkie instrumenty brzmią najlepiej jak mogą.
Anders Osborne nie podąża z nurtem, ani także pod prąd. Znajduje się gdzieś w innym, sekretnym miejscu, które jest blisko i mamy do niego dostęp, ale nawet gdybyśmy wszyscy się w nie przenieśli, nic by się dla niego nie zmieniło, bo w jego muzyce płynie szczerość i prawdziwość. Osborne nie potrzebuje milionów dolarów, żeby wydać płytę, ani milionów odbiorców, żeby wydawać kolejne. Nagrywałby je z taką samą pasją nawet gdyby pozostał ostatnim człowiekiem na Ziemi. Kocham ten album, pokochałem go od razu i wiem, że zostanie ze mną na zawsze.
Patryk Pesta