4 Nights of 40 Years Live
Gatunek: Blues i soul
Tytuł płyty jest wyjątkowo konkretny i treściwy, bo doskonale opisuje powód i miejsce jej powstania. Zebrano tu bowiem nagrania z czterech koncertów, które Robert Cray zagrał w Kalifornii, w grudniu 2014 roku, z okazji czterdziestej rocznicy działalności artystycznej.
Kiedy tylko z głośników popłynęły pierwsze dźwięki, uśmiechnąłem się pod nosem, gdyż podobna celebra towarzyszyła wyjściu Craya podczas jego koncertu na Rawa Blues Festiwal w 2012 roku. W Katowicach nie wypadło to zbyt imponująco (na scenie było chyba trochę za ciemno) mam nadzieję, że podczas występu uwiecznionego na płycie obyło się bez niespodzianek. Na repertuar albumu składają się utwory pochodzące z różnych okresów działalności artysty, a przy okazji słuchacz dostaje przegląd stylów, w jakich od lat obraca się Robert Cray. Jest troszkę bluesa (złośliwcy powiedzą, że to pop-blues), soul, pop-rock a nawet reggae ("Poor Johnny"). Jednym słowem dostajemy Roberta Craya w całej okazałości. Gitarzysta sprawiedliwie sięgnął po utwory z płyt nagranych w latach '80, '90 jak i tych współczesnych,
Wydawać by się mogło, że świętowanie tak zacnego jubileuszu to dobra okazja, aby zaprosić liczne grono znamienitych przyjaciół. W tej materii Cray zachował dużą powściągliwość. Wśród gości pojawili się jedynie Kim Wilson (śpiew), Lee Oskar (harmonijka) oraz trzyosobowa sekcja dęta (Trevor Lawrence, Steve Madaio, Tom Scott). Warto przy tej okazji zaznaczyć, że Robert Cray okazał się niezwykle gościnny, bo w wielkim przeboju formacji The Fabulous Thunderbirds "Wrap It Up" zaśpiewał jej lider Kim Wilson. Utwór ten, w porównaniu do pozostałych, zabrzmiał wyjątkowo dziarsko i dynamicznie. Nie wiem, czy jest to wynik dyskusji pomiędzy oboma panami na temat "gramy po mojemu czy po twojemu?", ale wychodzi na to, że Kim Wilson postawił na swoim.
W przypadku płyt nagranych na żywo zdecydowanie bardziej wolę zapis jednego, konkretnego występu z zachowaniem chronologii. Lubię poczuć dramaturgię koncertu, być świadkiem tego, jak rozwija się całość, jak artysta buduje (albo nie) napięcie, co dzieje się z reakcją słuchaczy itp. Kompilacje są niestety tego pozbawione. Jest to w końcu wybór tego co najlepsze i najciekawsze, ale nie mam zamiaru narzekać. Zaletą "4 Nights of 40 Years Live" jest, że doskonale czuć, iż są to nagrania koncertowe. Przyjemnie słychać akustykę sali, jej przestrzeń.
Promocyjny egzemplarz albumu, który trafił w moje ręce, zawierał wyłącznie jeden krążek. Najskromniejsza sklepowa wersja składa się z dwóch płyt. Na drugiej zamieszczono archiwalne nagrania z lat '80 pochodzące z występu w holenderskiej telewizji oraz z San Francisco Blues Festival. Miałem okazję posłuchać tego materiału i muszę przyznać, że to bardzo ciekawe doświadczenie. W muzyce Craya sprzed lat czuć dużo więcej surowości, a jego śpiew jest bardzo dynamiczny. Wychodzi na to, że z upływem czasu muzycznie wyelegancił się i złagodniał.
Ponad siedemdziesiąt minut muzyki wypełniających krążek słucha się z dużą przyjemnością, pod warunkiem, że nie oczekuje się bluesa w czystej postaci. Jedynie "Sittin' On Top of the World" można bezdyskusyjnie umieścić w tej kategorii. W kilka innych utworach pojawia się leciutkie bluesowe zabarwienie ("I'll Always Remember You", "Time Makes Two"). Reszta to po prostu bardzo przyjemne piosenki z dobrymi melodiami, z pomysłem zaaranżowane (choćby rozbrajający fortepian w "I Shiver") i świetnie wykonane. "Won't Be Coming Home", "Right Next Door (Because Of Me)" czy "Bad Influence" to utwory z dużym potencjałem na hity do słuchania dla każdego.
Słuchając bluesa od bardzo wielu lat, zdołałem się zorientować, że choć Robert Cray uznawany jest za jednego z najważniejszych wykonawców współczesnej sceny bluesowej, ma spore grono przeciwników. Stawia mu się wiele zarzutów choćby za to, że w jego twórczości jest za mało bluesa, za mało zadziorności, muzyka jest zbyt gładka i łagodna. Tych wszystkich, którzy znają dokonania Craya wyłącznie z płyt studyjnych, a mają nadzieję, że podczas koncertów wychodzi z niego sceniczne zwierze lojalnie uprzedzam - tak nie jest. Cray na scenie jest dokładnie taki sam jak w studio. Jednych ta informacja zmartwi innych ucieszy, ale taki jest Robert Cray. Podejrzewam, że ktoś, kto nie polubił jego muzyki z nagrań studyjnych, nie polubi i za koncertowe.
Robert Trusiak