Meet Me In Bluesland
Gatunek: Blues i soul
Johnnie Johnson to weteran muzycznych scen. Szerszej publiczności może być znany jako wieloletni pianista Chucka Berry'ego. W trakcie swojej długiej kariery współpracował z gwiazdami pokroju Alberta Kinga, Muddy Watersa, Erica Claptona, Buddy Guya, Keitha Richardsa i wielu innych.
The Kentucky Headhunters to także weterani. Zespół powstał w 1968 roku i pod szyldem Itchy Brother działał przez długie lata. W 1986 roku jego muzycy przyjęli nazwę pod jaką są aktualnie znani. Do dzisiaj w składzie pozostają członkowie-założyciele czyli bracia Fred i Richard Young oraz Greg Martin. Debiut płytowy "Pickin’ On Nashville" z 1989 roku narobił sporego zamieszania i zdobył wielkie uznanie wśród słuchaczy i krytyków. Johnnie Johnsona spotkali w 1992 roku podczas rozdania nagród Grammy. Było to dla zespołu wielkie przeżycie, bo od lat cenili jego twórczość. To spotkanie zaowocowało wspólną płytą "That’ll Work" oraz dużą trasą koncertową. Ponownie spotkali się w 2003 roku. Sesja była niezwykle owocna i, jak wspominają, "pozytywne wibracje były tak silne, muzyka tak dobra, że taśma w magnetofonie ciągle się kręciła", co znaczy, że powstało sporo materiału. Dziesięć lat po śmierci Johnnie Johnsona postanowiono wydać efekty tej sesji na płycie "Meet Me In Bluesland".
Formalnie jest to album The Kentucky Headhunters a Johnnie Johnson pełni rolę gościa honorowego, dlatego otrzymujemy muzyczne klimaty znane z innych wydawnictw zespołu, czyli beztroską mieszankę rock’n’rolla i bluesa. Pianista w żadnym razie nie jest gościem z innej bajki, kimś na doczepkę, ponieważ grając u boku Chucka Berry'ego obracał się w podobnych muzycznych klimatach.
The Kentucky Headhunters to starzy wyjadacze, w dobrym tego słowa znaczeniu. Tyle lat na scenie w prawie niezmienionym składzie spowodowało, że okrzepli, ograli się, wyrobili swój własny styl. To wszystko przekłada się na przyjemną lekkość i swobodę, jaką słychać w ich produkcjach. Grają bez napinki, na luzie, z dużą dawką humoru. Podoba mi się, jak w brzmienie zespołu wkomponował się Johnson. Zagrał raczej oszczędnie, z pewnością nie jest to klawiszowe szaleństwo w stylu Jerry Lee Lewisa. Co ważne, nie zdominował brzmienia a jedynie pięknie ubarwił całość. Bardzo przyjemnie prezentuje się strona wokalna albumu. Śpiewają głównie Richard Young i Dough Phelps ale i reszta zespołu udziela się w tej materii. Harmonie wokalne są dobrze poustawiane i często wzbogacone countrowymi naleciałościami, jak choćby w "King Rooster". W "She’s Got To Have It" zaśpiewał, a w zasadzie zamruczał, sam Johnnie Johnson.
Na jedenaście utworów wypełniających płytę aż dziesięć to kompozycje wspólne zespołu i Johnnie Johnsona. Tylko "Litle Queenie" to cover i to Chucka Berry'ego. Dominują żwawe, dziarskie i skoczne utwory. Nawet, kiedy sięgają po bluesa nie zwalniają tempa. Dobrym przykładem jest choćby "Walking With The Wolf" ze slidem zupełnie jak w standardzie "Dust My Broom" czy "Superman Blues". W połowie płyty kapela daje odsapnąć słuchaczowi serwując klasycznego fortepianowo - gitarowego slow bluesa. Jest też utwór instrumentalny. "Fast Train", zgodnie z tytułem, utrzymany jest w tempie rozpędzonego Pendolino.
"Meet Me In Bluesland" to doskonała płyta na każdą imprezę i to bez względu na wiek uczestników. Duża dawka klasycznie brzmiących rock’n’rolli sprawia, że również ci mocno "starsi" nastolatkowie będą się doskonale bawić.
Robert Trusiak