To już trzecia płyta tego amerykańskiego gitarzysty i wokalisty. Dwa poprzednie albumy ukazały się na początku XXI wieku, ale jakoś umknęły mojej uwadze.
Otwierający krążek tytułowy utwór jest moim pierwszym spotkaniem z muzyką Eddie Cottona i od razu czeka mnie miła niespodzianka w postaci bardzo przyjemnie rozkołysanego soulu z subtelnym funkowym pulsowaniem. Zagranego i zaśpiewanego delikatnie i bardzo melodyjnie, z wyczuciem i uczuciem. Pomyślałem, że nie miałbym nic przeciwko temu, aby pozostałe utwory utrzymane były w podobnym stylu. No, ale tak nie jest, bo następny, czyli "A Woman’s Love", to slow blues. Dodatkowo instrumentarium zostało powiększone o pobrzmiewające w tle organy Hammonda (Sam Brady). Majestatyczna, poważna, melancholijna kompozycja, dlatego mocno mnie zirytowało, że została tak brutalnie wyciszona. Oj, panowie producenci można było wymyślić dużo lepsze zakończenie.
Po dwóch spokojnych numerach skoczne shuffle "Pay to Play" wnosi sporo ożywienia chociaż wygląda na to, że Eddie Cotton zdecydowanie bardziej woli nastrojowe rzeczy, bo szybko powraca do takiego właśnie grania. "Friend To The End" to niezwykle klimatyczna ballada r’n’b. Bardzo dobrym pomysłem jest dołożenie drugiego głosu (w tej roli również Eddie). Prosty zabieg realizatorski, ale przyjemnie urozmaica wokalną stronę płyty. Żonglowania nastrojem ciąg dalszy, bo "Get Your Own" to funkowy, rozkołysany, żwawy utwór, który powoduje, że ręce same składają się do rytmicznego klaskania. Dynamika niemal jak u Jamesa Browna. Na albumie nie zabrakło bardziej tradycyjnych, bliższych kanonowi bluesa utworów, bo takim właśnie jest "Back In A Bit" czy też zamykający "Here I Come", utrzymany w stylu chicagowskiego shuffle, "Berry So Black". Aby opis palety muzycznych zainteresowań Eddiego Cottona był kompletny, warto wspomnieć o "No Love Back". Słychać w nim delikatne klimaty reggae mocno kojarzące się z "No Woman No Cry" Boba Marleya. Ponownie pojawia się drugi głos i raz jeszcze muszę przyznać, że jest to dobry pomysł. To jest chyba to, czego mi najbardziej brakuje na tym krążku, czyli większego wokalnego urozmaicenia. Pomijając sztuczki z dogrywaniem drugiego głosu, w "rezerwie" jest przecież obdarzony ciekawym głosem producent Grady Champion, który mógłby udzielić nie tylko harmonijkowego ale również i wokalnego wsparcia.
Eddie Cotton śpiewa delikatnym, pełnym emocji i uczucia głosem, przywołując skojarzenia z wokalistami takimi jak Al Green, Curtis Mayfield czy Otis Redding. Jako gitarzysta wypada równie ciekawie. Gra używając czystego, naturalnego brzmienia instrumentu najczęściej w wysokim rejestrze i tak jak w jego wokalu czuć spory ładunek emocji. Nie popisuje się, nie epatuje technicznymi zagrywkami, nie przesadza z solówkami. Cotton na płycie występuje w jeszcze jednej ważnej roli. To on jest autorem wszystkich dziesięciu utworów. Charakteryzując to jego wcielenie wypada zastosować zestawu podobnych określeń, jakich użyłem opisując go jako instrumentalistę i wokalistę, czyli emocje, uczucie i delikatność.
Płyta nagrana została w zasadzie w trio tylko czasem dołączają pozostające jednak w bardzo odległym planie organy Hammonda i akustycznie brzmiąca harmonijka (w tej roli wspomniany Grady Champion i Carlos Russel). Trochę szkoda, że zabrakło sekcji dętej czy też żeńskiego chórku, które w stylistyce, w jakiej obraca się Eddie Cotton sprawdzają się wyśmienicie. Producentem płyty jest wokalista Grady Champion, którego albumy miałem okazję recenzować. Dodatkowo, w dwóch utworach zagrał on na harmonijce. Powtórzę raz jeszcze - szkoda, że Champion nie udzielał się wokalnie, bo znając jego talent uważam, że płyta dzięki temu dużo by zyskała.
To moje pierwsze spotkanie z twórczością Eddiego Cottona wypadło bardzo pozytywnie, bo na "Here I Come" znalazłem całkiem sporo miłych memu uchu argumentów na "tak". Świetny wokal, dobra gitara, klimatycznie zagrane autorskie utwory z całą masą przyjemnych, delikatnych i kojących soul-bluesowych klimatów.
Robert Trusiak