Nagrywając swoją najnowszą płytę Joe Louis Walker zastosował w praktyce starą trenerską zasadę "zwycięskiego składu się nie zmienia".
Gitarzyście towarzyszą dokładnie ci sami muzycy, których można posłuchać na wydanym w 2012 roku albumie "Hellfire", na czele z niezwykle ostatnio modnym i rozchwytywanym Tomem Hambridge występującym w co najmniej potrójnej roli: perkusisty, producenta i kompozytora.
Pewnie każdy, kto zanim sięgnie po płytę najpierw przeczyta ten tekst, zostanie pozbawiony przyjemności zaskoczenia. To trochę tak, jakby dowiedzieć się kto zabił w kryminale, którego się jeszcze nie przeczytało. To miłe zaskoczenie, jakie dane jest doświadczyć słuchaczowi bierze się stąd, że każdy kolejny utwór pochodzi z innej, nieraz bardzo odległej od siebie, muzycznej bajki. Rozpiętość stylistyczna jest po prostu ogromna i taka sama jest też przyjemność słuchania "Hornet’s Nest". Na jednym biegunie można ustawić "Don’t Let Go" utrzymany w stylu wczesnego Elvisa Presleya czyli "prehistoryczny" rock’n’roll, a na drugim choćby rockowy, pięknie gitarowo rozgadany "Ramblin’ Soul", a pomiędzy nimi rozciąga się barwny wachlarz nastrojów, klimatów, brzmień i stylów.
Początek jeszcze nie zwiastuje tego co będzie działo się dalej, bo "Hornet’s Nest" to mocny, soczyście dynamiczny blues-rock naładowany gitarowymi popisami, lekko podlany hammondowymi akordami, czyli coś co dość dobrze kojarzy się z twórczością Walkera. Drugi utwór na liście nie jest już taki oczywisty. "All I Wanted To Do" to w zasadzie popowy przebój, z elementami soulu, w sam raz do radia, nawet tego komercyjnego. Bardzo przyjemna linia melodyczna z brzmieniem zespołu złagodzonym sekcją dętą sprawia, że powinien zostać zaakceptowany nawet przez przeciętnego słuchacza tego typu mediów. JLW mocno różnicuje swój sposób śpiewania stosując nawet falset. Największym dla mnie zaskoczeniem jest bez wątpienia "Don’t Let Go". Stareńki utwór z repertuaru Carla Perkinsa, zaaranżowany w stylu modnym w połowie lat '50 z dużą dbałością o szczegóły. Zachwyca zwłaszcza strona wokalna. Joe Louis Walker śpiewa z lekką manierą Elvisa Presleya, a stylowy męski chórek dzielnie go wspiera.
Najbardziej spodobał mi się "Ramblin’ Soul", który urzeka gitarowym przepychem i bogactwem brzmień - solówka zagrana "normalnie" ściga się z tą wykonaną techniką slide. Świetne tempo, które pod koniec nabiera wręcz wariackiej prędkości. Wyraźnie słychać, że muzycy nieźle się rozkręcili i dobrze się przy tym bawili, a ich śmiechy na koniec są najlepszym na to dowodem. Wesoły "Soul City" pewnie będzie dobrze sprawdzał się na koncertach. Oczami wyobraźni widzę rozbawioną publiczność wyśpiewującą razem z Walkerem tytuł utworu, który jako szlagwort pojawia się w tekście wyjątkowo często. Za każdym razem kiedy słyszę "I’m Gonna Walk Outside" nie mogę powstrzymać uśmiechu. Kąśliwe akordy zagrane slidem, ten nieśpieszny, dostojnie kroczący rytm, proste fortepianowe akordy powodują, że skojarzenia z dokonaniami Muddy Watersa pojawiają się natychmiast. Tylko Tom Hambridge nie próbuje naśladować niepowtarzalnego perkusyjnego bicia Willie "Big Eyes" Smitha. Piękna, stylowa rzecz, która mnie po prostu ujmuje, bo dla mnie Muddy Waters to postać wyjątkowa.
Niezwykle nastrojowa soulowo-gospelowa ballada "Keep The Faith" cudnie zaśpiewana (męski chórek wspierający lidera), z rozmarzonym Hammondem, gitarą akustyczną pobrzmiewającą cichutko w tle doskonale pasuje na zamknięcie płyty. Przyjemnie studzi emocje i dodaje otuchy pozytywnym w przesłaniu tekstem. To rzecz jasna nie jest kompletny opis wszystkich utworów, jakich można posłuchać na najnowszej płycie JLW. Jest jeszcze piękna bluesowa ballada "As The Sun Goes Down", bluesowe "Stick A Fork In Me" i "Love Enough", przebojowy i pełen uroku "Ride On, Baby" z repertuaru The Rolling Stones, "Not In Kansas Anymore" z motywem jak w "Won't Get Fooled Again" The Who i psychodeliczną końcówką jak u The Beatles.
Na poprzedniej płycie troszkę mnie drażnił siłowy i mało zróżnicowany sposób śpiewania Walkera. Na najnowszym wydawnictwie pod tym względem jest zupełnie inaczej i na tyle dobrze, że nie mam się go czego przyczepić. JLW posługuje się zróżnicowaną manierą, od falsetu do krzyku z całą masą pośrednich stanów. O Walkerze gitarzyście nie ma co pisać, bo na każdej płycie pokazuje swój kunszt.
Tak duża rozpiętość stylistyczna może sprowokować zarzuty o brak spójności i repertuarowy groch z kapustą. Mi akurat taka różnorodność zupełnie nie przeszkadza. Bardzo przyjemnie słucha się Joe Louisa Walkera bawiącego się tymi wszystkimi konwencjami i stylami.
Robert Trusiak