Live From NYC
Gatunek: Blues i soul
Gdy 13 grudnia 1988 r. wchodził na scenę nowojorskiego The Bottom Line, świat jeszcze o nim niewiele wiedział. Wówczas dopiero Stany Zjednoczone dowiadywały się o jego fenomenie, o fenomenie genialnego, niewidomego gitarzysty, nazywającego się Jeff Healey.
Zapewne koncert ten nie zostałby nigdy wydany, gdyby nie nagła śmierć artysty prawie dwadzieścia lat później. I świadomość, że mistrz już nic więcej nie nagra.
Jeff Healey urodził się wiosną 1966 roku w Kanadzie. Zaraz po urodzeniu został porzucony przez biologicznych rodziców, a następnie adoptowany. Przed ukończeniem pierwszego roku życia wykryto u niego siatkówczaka, rzadki nowotwór atakujący oczy. Jedyną szansą na przeżycie okazało się dla Jeffa usunięcie gałek ocznych. Dwa lata później sięgnął po gitarę i zrozumiał, że dla świata dźwięków nie ma znaczenia jego brak wzroku.
Dwudziestoletni wówczas Jeff Healey był u progu kariery. Trzy miesiące wcześniej ukazał się jego debiutancki album. Wielu zafascynował niepozorny młokos, grający w dziwny sposób na gitarze, ułożonej płasko na kolanach. Nie wiadomo czego spodziewali się słuchacze idący na koncert 13 grudnia 1988 r. do The Bottom Line, jedno jest pewne - byli świadkami znakomitego spektaklu. Jeff Healey zagrał w sposób niezwykle dojrzały, nie brakło mu jednak młodzieńczego szaleństwa i nieprzewidywalności. Bez skrupułów łamał zasady ustanowione niegdyś przez pionierów bluesa, robiąc to przy okazji z niesamowitym polotem. Doskonale panował nad barwą, brzmieniem i dynamiką gry, płynnie przechodząc od ostrych, rockowych riffów, do bluesowego zawodzenia. Jego gitara w ciągu minuty potrafiła smutno załkać, a zaraz potem powalić na kolana głębokim i melodyjnym riffem. Nie bez powodu wśród utworów znalazł się słynny "White Room" z repertuaru Cream. The Jeff Healey Band zasłużyło wówczas na miano spadkobiercy tej legendarnej kapeli, jak mało kto.
Może i jakość tego koncertu nie należy do najwybitniejszych. Może i wokalnie Jeff Healey nie porwał, tak jak swoją grą na gitarze. Nie ma to jednak żadnego znaczenia. Dzięki albumowi "Live From NYC" możemy pobyć z mistrzem jeszcze przez moment, łapczywie chłonąc ostatnie dźwięki, jakie po nim zostały.
Kuba Chmiel