Nie do wiary - w Londynie ktoś jeszcze chce grać blues rocka!
Stolica Wielkiej Brytanii mieni się kolorami, także muzycznymi, niemniej dobry, klasyczny rock oparty na bluesie jakby schował się tam do nory. Zamiast mocnych riffów, zapachu spalenizny, maczania włosów w piwie i odgryzania łbów nietoperzom gawiedź woli a to elektronikę, a to alternatywę wszelaką, a to nawet hip-hop. Nie mam nic przeciwko tym nurtom, ba - sam ich chętnie słucham, niemniej brakowało mi ostatnimi jakichś soczystych dźwięków rodem znad Tamizy.
The Dirty Feel - to nazwa kapeli, która niniejszym zaspokaja moje pragnienie, acz w dość przygnębiających okolicznościach. Zespół powstał w 2008 roku, a za nagrywanie debiutanckiej płyty wziął się w 2011 roku. Nagrań nie dane było ukończyć liderowi, wokaliście i gitarzyście grupy, Nickowi Hirschowi, który zmarł w marcu 2012 roku w wyniku choroby krwi. Pozostali członkowie grupy, basista Kerim Gunes i perkusista Virgil Howe, gdy już doszli do siebie po stracie przyjaciela, postanowili dokończyć nagrania, by uczcić jego pamięć. Efektem jest udana płyta "Truth Be Told".
Panowie garściami czerpią z tradycji brytyjskiego rocka i blues rocka. Led Zeppelin, Cream czy Black Sabbath - to tylko niektóre z inspiracji, które usłyszycie na tej płycie. Otwierający album "Far Gone" to potwór z riffem ostrym jak kły, momentalnie wpadającym w ucho i zmuszającym do trzepania głową. "Good Fearing Man" przedstawia The Dirty Feel od rytmicznej strony - dobry groove sekcji nieśmiało wspomaga gitara Hirscha. "Somewhere in the Romance", jak wskazuje tytuł, spodoba się miłośnikom rockowych romansów z twardzielem w męskiej roli. Ciekawie gra tutaj Howe: szybkie uderzenia stopą o centralę i rozpędzający się hi-hat we zwrotce przeradza się w stonerowy walec w refrenie. A takie "Keep On" zaskakuje plemiennymi rytmami. Ta różnorodność nieźle wpisuje się do ociekających seksem historii miłosnych, w których brylował Hirsch - zawsze jednak z klasą i smakiem, a także solidną porcją przebojowości.
Niemniej czuć, że jest to płyta pisana przez łzy. Nie ma tu takiej jedności i ognia, które daje jedynie wspólne granie pod jednym dachem, brzmienie jest niby wyraziste i soczyste, ale znów - brak tu iskry, którą zdolna jest wykrzesać tylko jedność.
Jednak ja to już stary jestem i akcje pod tytułem: "kończymy płytę, którą zaczęliśmy nagrywać z naszym zmarłym kolegą" najzwyczajniej w świecie mnie wzruszają. Dlatego kocham rocka i muzykę w ogóle. Posłuchajcie "Truth Be Told", też to poczujecie.
Jurek Gibadło