Buddy Guy

Live At The Legends

Gatunek: Blues i soul

Pozostałe recenzje wykonawcy Buddy Guy
Recenzje
2013-02-07
Buddy Guy - Live At The Legends Buddy Guy - Live At The Legends
Nasza ocena:
6 /10

Czasem tak się zdarza, że określenia typu "Legenda Bluesa", "Ikona Bluesa", "Mistrz" są w celach czysto marketingowych nadużywane i przyklejane, mocno na wyrost, do osób, które na to po prostu nie zasługują.

Jednak chyba nikt nie zaprotestuje, kiedy powyższymi słowami opisywany jest Buddy Guy. W jego przypadku jest to szczera prawda. Pomimo dawno skończonej 70-tki imponuje witalnością, humorem oraz aktywnością muzyczną. Ostatni jego studyjny album "Living Proof" otwiera utwór "74 Years Young", który chyba najtrafniej charakteryzuje Buddy'ego Guya, jako żywy dowód na to, że pomimo słusznego wieku można być młodym duchem.

Tytuł najnowszej płyty Mistrza sugeruje, że jest to zapis występu na żywo. Nie do końca tak jest, bo osiem numerów (a właściwie siedem plus "Intro") rzeczywiście pochodzi z koncertów, jakie zagrał Buddy Guy w swoim chicagowskim klubie w dniach 29 i 30 stycznia 2010 roku. W uzupełnieniu, jako bonusy, dodano trzy studyjne kompozycje powstałe podczas sesji do "Living Proof". Buddy Guy po latach artystycznej aktywności dorobił się pokaźnej listy swoich własnych utworów i nimi spokojnie mógłby wypełnić niejeden koncert, a pomimo tego zdecydował się sięgnąć również po covery m.in. "Mannish Boy" oraz "I Just Want To Make Love To You" płynnie przechodzący w "Chicken Heads" Bobbyego Rusha. Z własnych kompozycji najstarszy to "Damn Right I Got The Blues" z 1991 roku, bo reszta (czyli dwa) pochodzi z płyty "Skin Deep" z 2008 roku.


Dołożenie studyjnych bonusów uważam za niezbyt fortunny pomysł. Zdecydowanie bardziej wolałbym, aby ich kosztem na krążku znalazło się więcej materiału koncertowego, chociaż - niejako na osłodę - muszę przyznać, że prezentują się one bardzo dobrze i trzymają poziom tych, które ostatecznie znalazły się na świetnym "Living Proof". Kawałki nagrane na żywo pięknie oddają atmosferę koncertu. Mamy więc wspólne śpiewy (rewelacyjnie to wypadło w "Skin Deep"), swobodne pogawędki z publicznością a przede wszystkim dużo muzycznej zabawy. W tej właśnie kategorii należy chyba umieścić "składaki" czyli połączenie dwóch znanych kompozycji w jedną całość ("Boom Boom" ze "Strange Brew" oraz "Voodoo Chile" z "Sunshine Of Your Love"). Jest to przy okazji krótka lekcja poglądowa, w jak różny sposób można podejść do bluesa. Buddy Guy prowadzi koncert w sposób żywiołowy i bardzo bezpośredni. Słychać, że jest w doskonałej formie wokalnej i instrumentalnej i po prostu cieszy się z możliwości występu przed publicznością. Dzielnie sekunduje mu reszta zespołu - kiedy trzeba brzmią niezwykle mocarnie i dynamicznie, a innym razem, tak jak choćby w "Skin Deep", delikatnie i subtelnie.

Pomimo wszystkich ciepłych słów, które napisałem wcześniej uważam, że "Live At The Legends" nie jest do końca udaną płytą. Mam wrażenie, że albo została zrobiona w pośpiechu, albo ktoś najzwyczajniej w świecie 'odwalił chałturę', a łagodniej rzecz ujmując - nie przemyślał sprawy zbyt dogłębnie. Wygląda to trochę tak, jakby ktoś (pewnie producent Tom Hambridge), widząc ogrom materiału zarejestrowanego podczas dwóch występów Mistrza, dość przypadkowo zadecydował co wyrzucić, a co zostawić i umieścić na krążku. Zabrakło refleksji, czy aby taki zestaw utworów jest reprezentatywny i właściwie oddaje dramaturgię i charakter koncertu. W efekcie dostajemy coś na kształt koślawego "streszczenia", a może swoistego trailera, tyle że bez nadziei na zapoznanie się z właściwą całością. Reasumując - poszczególne kawałki, słuchane pojedynczo, bronią się doskonale, ale płyta jako całość zupełnie nie. Ja osobiście mam duże poczucie niedosytu i zawodu.

Robert Trusiak