Jeżeli Twój debiut dostanie się na szczyt listy przebojów w Wielkiej Brytanii, to - przykro mi brachu - zostajesz naznaczony.
Każda kolejna płyta będzie porównywana do numeru jeden. Tak jest z The Enemy. Zastanówmy się, dlaczego ich trzecie wydawnictwo, "Streets In The Sky", nie powtórzyło tego sukcesu.
Gwoli ścisłości, album dotarł do miejsca dziewiątego (w momencie pisania tego tekstu) - też nieźle. Sęk w tym, że oczekiwania zarówno bandu, jak i wytwórni pompującej niemałą kasę w promocję, były większe. Żeby znaleźć przyczynę "porażki" trzeba cofnąć się do czasu debiutu Wroga, czyli roku 2007. Wtedy to dziennikarze w Zjednoczonym Królestwie tydzień w tydzień ogłaszali, że mają nowych następców The Beatles (zaczęło się od Arktycznych Małp) - The Enemy padli ofiarą tej głupiej manii. Nadmuchano balon z oczekiwaniami, który tylko nieliczni są w stanie utrzymać latający.
Goście z Coventry nie byli w stanie, bo to tak naprawdę trójka pisząca zwykłe, proste piosenki, niczym szczególnym się nie wyróżniające. Co nie znaczy, że słabe. Dwanaście kawałków upakowanych na "Streets In The Sky" to bowiem dobre indie rockowe kompozycje, z charakterystyczną dla gatunku energią i śpiewnością. Jest tu parę dziarskich, przebojowych numerów, które każą Ci sięgnąć po gitarę, walającą się po pokoju ("It’s a Race", "Bigger Cages, Longer Chains", "Come Into My World"), albo chwycić za pierwszy lepszy mikrofon i sobie pokrzyczeć - refren singla "Saturday" dobrze się niesie. Jeśli jakiś utwór z nowego albumu ma szansę stać się przebojem, to właśnie ten.
Tak więc gdy odrzucimy wspomnienia, gdy zdejmiemy z "Streets In The Sky" obciążnik z oczekiwaniami, wtedy otrzymamy całkiem miłą płytkę, która może nie powali na kolana, ale ucho ucieszy.
Jurek Gibadło