Debiutancki album, mimo iż naładowany hookami, nie przyniósł im spodziewanej popularności. Poszczególne kawałki pobrzmiewały w dziesiątkach filmów, gier video i kampanii reklamowych, ale samo brytyjskie trio pozostało niemal anonimowe.
Teraz, po trzech latach, Band of Skulls znów próbują zwrócić na siebie uwagę. Czym właściwie mogą zapunktować w walce z natłokiem garage rockowych konkurentów? Cóż, po pierwsze - nie grają garage rocka. Tylko wszystkich oszukują.
Otwierający wydawnictwo utwór "Sweet Sour" sprawia co prawda zupełnie inne wrażenie - od monotonnych uderzeń stopy i prostego riffu opartego na legato, przechodzi w refren z power chordami w tle i brudne, fuzzowate solo. Trochę to autoplagiat z poprzedniej płyty, trochę podstawowe składniki niezawodnej mieszanki doktora White'a - fajnie, choć bez rewelacji. Popisy zaczynają się od kolejnego na trackliście "Bruises" - pierwsze sekundy i jadący motyw sugerują kawałek-żart skradziony Nashville Pussy. Nic z tego - dostajemy śpiewany dwugłosem, bardzo melodyjny numer utrzymany w estetyce The Raconteurs.
W następnym "Wanderluster" Brytyjczycy udowadniają, że psychodeliczne zagrywki na siedem, również potrafią wpadać w ucho. Singlowy "The Devil Takes Care Of His Own" raczy nas riffem, który każdy gitarzysta wymyślił kiedyś w domowym zaciszu, ale żaden nigdy go nie użył, bo wydawał się zbyt banalny. W tym miejscu żegnamy zachowawczą część krążka. Dość gwałtownie należy dodać, ponieważ "Lay My Head Down" to trwająca blisko sześć minut, śliczna, poruszająca ballada. Na wskroś popowa, ale odpowiednio zaaranżowana, z potężnym i zaskakującym bridgem. Linia wokalu w zwrotkach "You're Not Pretty But You Got It Goin' On" przywodząc na myśl Radiohead, rozwiązuje się orientalnie brzmiącą eksplozją energii i soczystą partią solową. "Navigate" wraz z niewinnym, kołysankowym "Hometowns" przypominają dokonania The Kills z dosypaną łyżeczką cukru. "Lies" jest łabędzim śpiewem garażowych klimatów na płycie, gdyż coda - "Close To Nowhere" - to raczej nieśmiała wycieczka w stronę dream popu.
Są dwie rzeczy które sprawiają, że "Sweet Sour", pomimo wielu cytatów, nie smakuje jak zwykły epigonizm. Większość utworów oparta jest na wspólnym śpiewie w harmoniach frontmana i basistki, Emmy Richardson - to strzał w dziesiątkę. Zyskują one w ten sposób głębię i nabierają charakteru. Mocna, wyjątkowo dosłownie, jest też perkusja - niewiele wiem o bębniarzu, ale mogę się założyć, że nad jego łóżkiem wisi plakat z wizerunkiem Johna Bonhama.
Swoją fuzzową łatkę Band of Skulls zawdzięczają tylko i wyłącznie wyjątkowo dziwnej polityce singlowej. Słysząc w radiu kawałki promujące wydawnictwo pomyślałbyś, że to po prostu kolejna niezła, lecz wtórna płyta - jedna z wielu. Tak naprawdę, to jedna zamiast wielu. Czterdzieści minut gatunkowej różnorodności, nie splamionej wypełniaczami nawet przez chwilę.
Michał Pisarski