Do haseł marketingowych: "niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju, unikatowy" warto podchodzić z rozwagą, bo mogą być one równie wiarygodne, co obietnice w kampanii wyborczej.
W muzyce jeszcze łatwiej wcisnąć te same banialuki. Wszak wszystkich płyt i wykonawców ogarnąć nie sposób. Tym razem jednak powiało czymś zupełnie odjechanym na polskim rynku i mówię to z pełną odpowiedzialnością.
Camero Cat pochodzi z Krakowa, a "Mad Tea Party" jest jego drugą płytą. Album jest koncepcyjny, a jego tematyka i stylistyka jest pop - rockowo - alternatywną wizją filmów Tima Burtona. Całość więc jest utrzymana w formie opery z pogranicza absurdu, sarkazmu i humoru. Swoistym przewodnikiem po bezdrożach rynku muzycznego stał się dla zespołu inny wykonawca z podobnymi odchyleniami, Czesław Mozil. W sumie trudno się dziwić - Camero Cat jest kosmicznym i bardziej pokręconym przedłużeniem brzmienia Czesława.
Słuchanie utworów przywołuje sceny z "Alicji w Krainie Czarów", "Sweeney Todda" i innych kultowych produkcji mistrza Burtona. W pewnym momencie łatwo odnieść wrażenie, że "Mad Tea Party" brzmi nie tylko, jak ścieżka dźwiękowa do filmu, ale i sama w sobie jest teatralno - muzyczną opowieścią z podziałem na akty. Nie da się przy tym ukryć, że "Mad Tea Party" jest dziełem muzycznym i tak należy ją traktować. W tej sytuacji nic nie rozgrzesza Camero Cat z faktu, że wokalista zespołu nie za bardzo nadaje się do tej roli. Wiele ciekawych utworów udało mu się skutecznie pogrążyć swoimi ograniczonymi możliwościami i irytującą manierą.
Z muzycznymi kosmitami to jest tak: pochodzą najczęściej z odległej planety, mają kosmiczne pomysły i butlę z tlenem. Camero Cat bez wątpienia dysponują pomysłami z innej galaktyki. Stworzenie konwencji alternatywnej rock opery jest wszak dziełem pionierskim albo co najmniej oryginalnym. Szkoda, że do wykończenia całości zabrakło frontmanowi zespołu tlenu… a może po prostu warsztatu?
Kuba Chmiel