Lin, Lan i Len powracają, by po raz czwarty wypełnić wolę swego pana, odwiecznego i potężnego Morkobota. Mistrz ponownie zaraził umysły bezwolnych poddanych dzikim i nieokiełznanym strumieniem nieziemskiej świadomości, zmaterializowanej tym razem pod postacią "MoRbO".
Trylogia, na którą złożyły się pierwsze trzy albumy trio, wraz z wyciszonym i niespokojnym "Morto" dobiegła końca. Nieobliczalny Morkobot, którego zamysły wymykają się percepcji zwykłego śmiertelnika, zmienił oblicze, przywdziewając maskę bezwzględnej surowości i przekazując swym sługom zarazę i gniew. W ten sposób "MoRbO", choroba, nawiedziła Ziemię pod postacią nowej dawki dziwnych, pokręconych dźwięków, stworzonych tylko z użyciem dwu gitar basowych oraz zestawu perkusyjnego (plus gościnnego udziału klawiszy w "MöR"). Tym razem jest mocniej i agresywniej, ciężej i bardziej surowo. Wolny od opiatów umysł Morkobota nie błądzi już po tajemniczych kosmicznych ścieżkach, rozsianych na obrzeżach niezbadanych czarnych dziur. Tym razem, niestrudzony Morkobot jest zwyczajnie (i bardziej po ludzku), solidnie wkurwiony i za pośrednictwem Lina, Lana oraz Lena manifestuje ten stan w sposób zaskakująco bezpośredni.
Co to wszystko oznacza w praktyce? Hałaśliwy, momentami nieznośny "MoRbO" atakuje słuchacza zmasowanym brzmieniem gęstego, przesterowanego basu i połamanymi partiami perkusji. Wszelkie subtelności, zabawa ciszą i niepokojącym klimatem odeszły w cień do tego stopnia, że zaiste niełatwo przyzwyczaić się do nowego, chmurnego oblicza Morkobota. Zespół dociera do surowego rdzenia swego grania, odzierając je skutecznie ze wszelkich ozdobników. Wydaje się, że serwowane przez panów 'L' dźwięki to po prostu kakofoniczna porcja hałasu, trzymana w ryzach jedynie nadludzką wolą wszechmocnego Morkobota. Soniczny atak łagodnieje w jednym tylko momencie, w piątym w kolejności, dziewięciominutowym, wspomnianym wyżej "MöR". On najwyraźniej nawiązuje do wcześniejszej odsłony kapeli i, szczerze mówiąc, w mojej ocenie, jest najciekawszym momentem płyty.
Problemem "MoRbO" jest bowiem nadmierna jednostajność oraz zaskakująca jednorodność zawartych tu kompozycji. Nie tylko wszystkie utwory są do siebie podobne, ale też w ich obrębie nie dzieje się wiele, poza nieustannym atakiem na struny i bębny. Pomimo więc, że wciąż na próżno szukać w twórczości trio śladów melodii, krążek wydaje się... prostszy aniżeli wcześniejsze; bardziej bezpośredni, ale i znacznie mniej finezyjny.
Zamiast ponownie porwać słuchacza w fantasmagoryczny świat - odbicie umysłu nieludzkiego Morkobota, Lin, Lan i Len walą go z zapałem maczugą po łbie. W tym przedsięwzięciu idzie im w sukurs zanadto płaskie, suche brzmienie. To nowość, a obrany kierunek niestety nie do końca mnie satysfakcjonuje, tym bardziej, że tu i tam można odnaleźć kilka projektów, które swą muzyczną tożsamość oparły wyłącznie o zabawę sekcją rytmiczną. Dotąd jednak żaden z nich nie mógł popisać się takim spektrum pomysłów czy darem kreowania dziwacznej aury. Rezygnując ze swych niepodważalnych atutów, Morkobot niebezpiecznie się do nich zbliżył. Szkoda, bo efekt jest taki, że "MoRbO" nie oddaje rzeczywistego potencjału, nie odzwierciedla w pełni tego, na co naprawdę ten zespół stać.
Szymon Kubicki