Wydanie dwóch albumów w ciągu jednego roku wydaje się być przedsięwzięciem dość karkołomnym. Niby fani się ucieszą (przynajmniej takie jest założenie), niby super, że zespół taki kreatywny... Tylko czy nie lepiej przełożyć jakości nad ilość?
Zazwyczaj słuchając jakiegoś materiału można sobie wyrobić dość szybko zdanie na jego temat. Tej płycie towarzyszy jedynie konsternacja. Nieważne, czy leci po raz pierwszy, piąty czy osiemdziesiąty czwarty, za każdym razem w głowie pojawia się jeden wielki znak zapytania. O co w tym wszystkim chodzi?!
"Angles" pomimo, że to wyjątkowo krótki zestaw dźwięków (nieco ponad 30 minut), potrafi znudzić, zirytować, zadziwić, potem znów zirytować na samym końcu dać wielkie szczęście - nareszcie się skończyło! Wydawać by się mogło, że ten materiał nagrali panowie w okolicach liceum. Ból egzystencjalny, pełnia nieszczęścia (księżyca być może też), marazm i kompletny brak energii jest chyba bardziej odpowiedni dla pryszczatego nastolatka z pierwszą gitara, niż bandy dorosłych facetów, którzy muzyczną cnotę stracili już jakiś czas temu. I być może tu tkwi problem.
Oczywiście pośród tego całego nieszczęścia i wycia do księżyca trafiają się nieco lepsze kawałki, jak chociażby "Two Kinds of Happiness". Nie jest to utwór dający efekty podobne do haju cukrowego, ale da się go przetrawić i nawet przesłuchać ze dwa razy z rzędu. Podobnie jest w przypadku rozpoczynającym to nieszczęście "Machu Picchu". Co prawda nie jest on wybitnym osiągnięciem, ale nastraja pozytywnie do reszty - pod warunkiem, że się jej wcześniej nie słyszało.
Julian Casablancas Pavarottim zdecydowanie nie jest, choć ma całkiem przyzwoity głos, który da się przetrawić. Jednakowoż te wyjąco-jęczące i naszpikowane bólem istnienia serenady do opony po ciągniku praktycznie zupełnie nie obrazują jego możliwości. A co gorsza, bardzo skutecznie je maskują. A może same uciekły? Warstwa liryczna przedziera się przez ten muzyczny śmietnik praktycznie incognito. Myślę, że sama się wstydzi swojego istnienia, do tego nie jest ona oczywiście jakaś wyjątkowo ambitna. Chór potępieńców w "Your So Right" jest w stanie zagłuszyć wszystkie pozytywne akcenty w tym utworze.
Muzyka sama z siebie tragiczna nie jest, pojawiają się jakieś solówki na gitarach, zgrabne wstawki na perkusji. Nawet czasem basik przebija się w okolice pierwszego planu. I wszystko rozłożone na czynniki pierwsze (no, poza wokalem) jest w miarę jadalne (gdzieś na poziomie obiadów serwowanych na stołówce szkolnej), ale zebrane do kupy daje jakąś bezbarwną, irytującą i niesmaczną papkę. Płyta jest bardzo ciężka do przetrawienia, nudna i po prostu irytująca. A mając świadomość tego, że kapela planuje już niedługo wypuścić kolejnego gnio... kolejny album moja psychika woła o litość. Myślę, że lepiej by było wydać jeden, lepszy krążek, niż rozdrabniać się na dwa osobne wynalazki. Ten tutaj woła o miłosierdzie i budzi wątpliwości, czy zespół powinien nadal funkcjonować. Być może The Strokes powinno obejrzeć wyjątkowo udaną produkcję o nazwie "Jennifer's Body" i zobaczyć, co stało się z przedstawicielami ich (muzycznego) gatunku. Jest szansa, że wówczas panowie nieco wzięliby się do galopu i spłodzili lepszy zestaw. Ostatecznie dziewicami muzycznymi już przecież nie są.
Julia Kata