Emotional Decompression Chamber
Gatunek: Alternatywa
Czy płyta zaczynająca się od dość niesmacznego mlaskania może być dobra? Czy każdy wokalista śpiewający w języku Szekspira powinien mieć w miarę przyzwoity akcent, a może wystarczy być po prostu zrozumianym? Może też dykcja jest reliktem epoki bez ulepszaczy dźwięku?
Mam bardzo mieszane uczucia odnośnie tego albumu. Z jednej strony oczekiwałam sporej dawki energii i zaskoczenia, a z drugiej miałam też świadomość, że to nie Gwiazdka i nie dostaje się wszystkiego, co by się chciało mieć.
Energia na tym albumie pojawia się i znika (z przewagą znikania). Jest bardzo nierówno. Być może jest to spowodowane dzieleniem i układaniem kawałków na liście. Przy braku pełnego zaangażowania percepcji w słuchanie krążka może się okazać, że z pierwszego kawałka nagle robi się czwarty ("The Shedding"). I tenże jest w miarę zapadający w pamięć - posiada bardzo charakterystyczny wstęp i zakończenie. Wszystko pomiędzy też jest jadalne.
Czuję wręcz kompulsywną potrzebę przejechania się po utworze "Magic Cube". Tak dziwnego, zupełnie nie trzymającego się kupy tekstu nie słyszałam od dawna. Ta piosenka, przy mniej więcej trzech przesłuchaniach, powoduje wręcz koncertową migrenę. Pozostałe utwory w większości nie goszczą na dłużej w pamięci, są albo jednakowe, albo nudne, albo zwyczajnie irytujące. Większości na szybko nawet nie jestem w stanie skojarzyć. 90% materiału na tym albumie zdaje się być zupełnie wtórna, gdzieś już wcześniej zasłyszana i mało oryginalna. W górach wieje halny, a na "Emotional Decompression Chamber" wieje nudą.
We wstępie zastanawiałam się, czy akcent i dykcja jest faktycznie niezbędna. Cóż, na to pytanie trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź. Niemniej, mamy tu dziwną sytuację. Z jednej strony, głos wokalisty i jakość samego wokalu zakrawa o solidną dawkę absurdu i kiczu, aż prosi się o podanie delikwentowi syropu na kaszel. Z drugiej, cały ten kicz ma jakiś swój urok. Nie twierdzę jednak, że jest plusem, czy daje przewagę nad innymi wokalistami, bo to zupełnie mijałoby się z prawdą.
Czy można nazwać ten album porażką? I tak, i nie. Pomimo całej jego nijakości, wszystko to razem nie powoduje bólu zębów, nie budzi myśli samobójczych. Jeśli tylko odbiera się go jak swoisty żart, tudzież pastisz, można powiedzieć, że wydawnictwo jest na poziomie "knock-knock jokes". Tak czy siak, szału nie ma. Z włoskich wynalazków chyba jednak wolę pizzę.
Julia Kata