Kawa i muzyka, idealne połączenie poranne. Dorzućmy do tego jeszcze jakiegoś wściekłego bajgla i nawet poniedziałek w okolicach 7 rano powinien być znośny. A co jeśli kawa, chociaż najdroższa na świecie, jest kwaśna, muzyka wcale nie taka wspaniała, a bajgiel jakiś taki nie do końca jadalny? Wtedy prawdopodobnie włączyliśmy nie tę płytę co trzeba, bo resztę można przeżyć.
Pozostając w klimatach śniadaniowych, Heap Of Ashes funduje nam na początek "Jajecznicę". Tak naprawdę to ciężko stwierdzić, z czym ona jest. Zespół niestety nie umieścił tekstów piosenek w dodatku do płyty, co jest dość sporym utrudnieniem, ponieważ wokalista wyjątkową dykcją nie grzeszy. Ciężko zrozumieć poszczególne słowa, szczególnie podczas krzyczenia po angielsku.
Do kompletu możemy dostać jeszcze kawę w dwóch wersjach, które jednak niewiele się od siebie różnią. I jeśli tak smakuje prawdziwe "Kopi Luwak", to ja jednak zostanę przy moim ulubionym vanilla frappe mielonym razem z budą.
Na płycie można znaleźć kompletne pomieszanie z poplątaniem tekstów i tematów. Brakuje zdecydowania się na coś konkretnego. Bo pomiędzy jedzeniem a kontemplacją fekaliów, z elementami przestępstw genitalnych, można co najwyżej puścić kontrolnego bełta (mówiąc językiem damy). Oczywiście, prawem artysty pozostanie pisanie, o czym chce i co mu tam w duszy gra. I tego absolutnie nie neguję. Aczkolwiek wszystko jest wyjątkowo niesmaczne.
Muzyka na całe szczęście prezentuje nieco wyższy poziom niż wspomniany wrzaskliwy wokal. Jest ciężka, czuć stosunkowo dobre zgranie zespołu. Niestety, wydaje się ona dość monotonna, większość utworów kojarzy mi się muzycznie z debiutanckim albumem Machine Heada w wersji bardziej kakofonicznej (chociaż może w tym wypadku wypadało by powiedzieć "kawofonicznej"?). Brzmienie perkusji też nie zachwyca. Mam wrażenie, iż jest to najsłabsze ogniwo zespołu. Chwilami odnosiłam również wrażenie, że gitary bardziej przypominają brzmieniem brzęczenie jakiegoś wyjątkowo zajadłego owada, niż riff na poziomie. Chyba to wszystko już gdzieś kiedyś słyszałam. Nuda, panie tego! Oczywiście, płyta ma również lepsze momenty, jak chociażby "Ostatni rozbiór sztuki" z całkiem przyzwoitym tekstem, zrozumiałym wokalem i w miarę jadalną muzyką. "Delusion’s land" ma za to naprawdę poprawną linię melodyczną i nawet wokal nie powoduje znacznego skoku frustracji przy słuchaniu. Utwór wpada w ucho i nawet jakoś okrutnie nie zalatuje znerwicowaną pszczołą. Pokusiła bym się nawet o stwierdzenie, że jest to najlepszy utwór na tym nieszczęsnym krążku.
Boli niestety że, to nieco za mało na nazwanie płyty przynajmniej dobrą. Krążek jest z rodzaju tych, o których natychmiast po wyłączeniu zwyczajnie się zapomina. Niby jest poprawnie, niby się trzyma kupy (a jak wiadomo w kupie raźniej), ale brakuje tu zbyt wielu elementów (jak choćby zaskoczenia), jest zbyt przewidywalnie. Właściwie można przewidzieć wszystko, co się znajdzie w każdej następnej piosence.
Mam świadomość, że nie każdy zespół (szczególnie na początku) stać na dobre studio, wsparcie speców od majstrowania przy utworach i naciskania guziczków, ale uważam większość kompozycji zaprezentowanych na tym albumie jako nieprzemyślanych.
Jedyne co przychodzi mi do głowy, gdy myślę o tej płycie, już nie słuchając jej, to wstęp do "Jajecznicy". To śniadanie było wyjątkowo ciężkostrawne.
Julia Kata