Wynalazków Relapse Records ciąg dalszy. Kolejny raz wytwórnia, w poszukiwaniu świeżej krwi, sięgnęła do głebokiego undergroundu. W związku z tym, znów przyda się nieco danych biograficznych. Horseback to, podobnie jak recenzowany niedawno Mose Giganticus, jednoosobowy projekt, w którym sterem, żeglarzem i okrętem jest niejaki Jenks Miller (stacjonujący w Karolinie Północnej).
"The Invisible Mountain" to drugi materiał zespołu (choć sam Miller wydaje rozmaite rzeczy także pod własnym nazwiskiem), który pierwotnie ukazał się w ubiegłym roku nakładem Utech Records. Cztery utwory i trzydzieści cztery minuty, a więc w zasadzie epka, a mimo to Relapse, ledwie rok po premierze, uznała, że materiał wart jest wznowienia. Może to znaczyć tyle, że wytwórnia coraz bardziej otwiera się na nowinki. Takie granie raczej nie kojarzyło się bowiem dotąd z jej profilem.
Horseback tworzy dźwięki, które niełatwo jednoznacznie zaklasyfikować, a jeszcze trudniej opisać. Nie jest to oczywiście nic zaskakującego, bowiem dziś krzyżuje się już wszystko ze wszystkim, a muzyczna czystość gatunkowa zaczyna uchodzić za prostactwo. Każdy słuchacz zapewne inaczej nazwałby wymieszane tu elementy, co innego przykułoby również pewnie jego uwagę. Jak dla mnie, "The Invisible Mountain" to przede wszystkim rasowy minimalizm, drone i ambient, trochę sludge i post rocka, a do tego blackmetalowe wokale i soundtrackowy klimat amerykańskiego zachodu czy południa, w stylu, powiedzmy, ’Truposza’ bądź ’Paris-Texas’.
Niemały stylistyczny rozrzut, nic więc dziwnego, że choć recenzowany materiał jest dość spójny, to zarazem wszystkie poszczególne kawałki różnią się od siebie istotnie. Ogólny klimat płyty przypomina ostatnie dzieło Earth, choć do poziomu rzeczonego trio mało kto ma realną szansę się zbliżyć. Nie mówię tu jednak o podobieństwie czysto muzycznym, bardziej chodzi mi o wspomniany wyżej "westernowy" charakter muzyki (z takimi oczywistymi fragmentami jak dźwięk harmonijki słyszalny na początku "Tyrant Symmetry") oraz minimalizm, który zahacza o drone. Z pozoru monotonne granie okazuje się totalnie wciągające, wręcz uzależniające. Kolejny raz jest okazja przekonać się na własne uszy, że wcale nie trzeba oszałamiającego bogactwa instrumentów czy aranżacji na chór i orkiestrę, by stworzyć coś naprawdę wyjątkowego. Parę dźwięków, a słuchacz jest kupiony. Taki efekt potrafią osiągnąć jedynie nieliczni; często udaje się to i Horseback.
Pierwszą część "The Invisible Mountain" stanowią dwa hipnotyczne utwory otwierające album. W "Invokation" pierwszy plan to transowy nastrój, stwarzany przez monotonny podkład perkusji i ścieżkę gitary, opartą na kilku dosłownie dźwiękach. Podobnie skonstruowany został "Tyrant Symmetry", z tym że jest on już nieco bardziej urozmaicony, zwłaszcza, jeśli chodzi o perkusję i wyraźniejszy bas. Kompozycja tytułowa, brzmieniowo najbogatsza, wprowadza sporo elementów post rocka i ma, można by rzec, najbardziej ’klasyczny’ charakter. Dochodzi tu jeszcze brudny, zmiksowany wokal, który zamierzenie kłóci się z transowym klimatem materiału. Ostatni kawałek to właściwie czysty, pięknie płynący, ilustracyjny ambient/drone. Szesnastominutowy, niemal instrumentalny, bardzo wyciszony. Naprawdę fajny materiał.
Szymon Kubicki