Zespół Switchfoot nigdy nie był moim faworytem. Zawsze uważałam go za najwyżej przeciętną kapelę. I właśnie ten dziwny skład wydał kolejną, siódmą już płytę. Czym tym razem zostaliśmy uraczeni?
Zanim zacznę rozliczać tę nieszczęsną kapelę z niezwykle długich i nudnych minut, jakie spędziłam, słuchając "Hello Hurricane", pragnę się nieco zastanowić nad fenomenem tego zespołu. Jak napisałam we wstępie, jest to zespół najwyżej przeciętny. A co jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe - panowie mają bardzo bogaty dorobek muzyczny: siedem płyt, jakaś wściekła składanka, kilka DVD. Imponujące, prawda? Pytanie tylko, kto te wszystkie wynalazki kupuje...? Kto chce tego słuchać? Czy brak wrodzonego masochizmu jest tu jakąś przeszkodą?
No dobrze, przejdźmy do meritum, a więc znęcania się. Co prawda nie mam planu odpłacić panom pięknym za nadobne, ale jak to wyjdzie w praktyce, oceńcie sami. Na krążku z malowniczymi ptaszyskami mamy dwanaście utworów (ptaszorów jest nieco więcej). Pierwsze skojarzenie? Parszywa dwunastka. Bingo! Co więcej, aby pogłębić to absolutne nieszczęście, całość utrzymana jest w klimacie "czerstwa bułka (którą można się pochlastać) & wycie do księżyca". Słuchając tych piosenek, miałam ochotę zrobić i jedno, i drugie. A może nawet oba na raz. Głos Jonathana Foremana jest wyjątkowo ciężki do przetrawienia, przypomina odgłosy wydawane przez nieszczęśliwie zakochanego, wygłodzonego, nastoletniego fana brit-popu, tęskniącego za rybą z frytkami oraz za porządną muzyką. Być może pan Foreman chciałby zdetronizować Chrisa Martina, choć właściwie to mógłby za nim nosić mikrofon. Nie udało mi się usłyszeć żadnej zmiany w jego śpiewie, wszystko jest przedstawione w taki sam męcząco-jęczący sposób.
Reszta zespołu również stara się, jak może, aby nie wyjść poza schemat zespołu w okolicach przeciętnej. Gitary są nudne, bezbarwne i pozbawione jakichkolwiek wpadających w ucho riffów. Co prawda, jeśli coś już było, to wcale nie oznacza, że już nie powróci nigdy więcej. Sekcja rytmiczna łomocze sobie radośnie, pokrywając się z gitarami i kompletnie nie odstając od reszty przeciętności.
Jako single zostały wybrane: "Mess of me" i "The sound", które nieco wyróżniają się na tle nijakości tej płyty. Jak pozostałej dziesiątki za chińskiego boga nie byłabym w stanie skojarzyć z tytułami (chociaż może to i lepiej, bo by się jeszcze z tego kojarzenia rozmnożyły…), tak akurat te dwa kawałki jako tako wpadają w ucho, nie doprowadzając do martwicy mózgu. Chociaż nie twierdzę, że są to dobre utwory, raczej najlepsze z najgorszych.
Docierając do końca tej płyty, miałam ochotę zrobić to samo, co ptaszyska: WIAĆ. Wieje huraganem nudy, nie ma nic ciekawego, odkrywczego, ani przynajmniej przyjemnego w odbiorze. Nie bardzo potrafię sobie wyobrazić sytuację w której przyjemnie było by posłuchać tej płyty. W samochodzie? Nie, można usnąć za kółkiem. W łóżku? Nie, można się nabawić bezsenności ze zgryzoty. Na randce? Osobiście zwiałabym z krzykiem od delikwenta, który uraczyłby mnie takim darciem kota za ogon. Na szczęście cena jest na tyle wysoka (powyżej 60zł), że odstraszy większość potencjalnych nabywców. Co może wyjść im tylko na zdrowie.
Julia Kata