Najkrócej muzykę zawartą na "Memento Mori" można opisać jako ciężko rockowe gitarowe rzeźbienie połączone z popową orientacją na chwytliwy chorus. Czyli kierunek dość jasny - Evanescence (chociaż Flyleaf momentami brzmi też jak Paramore z czasów gdy zakochali się w Edwardzie)... Jedni skończą teraz lekturę by odreagować, czyli by zatopić w WoW'ie miecz w trzewia jakiegoś pozera, inni w ekscytacji będą czytali dalej. A mają powód, bo Lacey Mosley, wokalistka Flyleaf, wciąga Amy Lee lewą dziurką od nosa. Seriously, jej śpiew jest najmocniejszą częścią albumu. Barwę głosu ma taką fikuśnie dziewczęcą, ale spoko wodza, do Hanny Montany jej brakuje. A momentami Lacey pokazuje, że uważała na lekcjach śpiewu (o ile na takie chodziła) i odpala niezłe fajerwerki, jak chociażby w pierwszym z brzegu "Beautiful Bride".
I moje zachwyty mniej więcej na wokalistce się kończą...
Panowie muzykanci towarzyszący Lacey od czasu do czasu załączają cięższe partie na gitarach, i od razu muzyka Flyleaf zyskuje. Niestety, jak pisałem, zdarza się to tylko od czasu do czasu. Przez większość "Memento Mori" mamy do czynienia z niepokojąco nużącym schematem - spokojniejsza zwrotka i bardziej szarpiący nerwy refren, nawet gdy mamy do czynienia z balladką czy czymś szybszym, wciąż jedno i to samo. A to zaczyna nudzić niestety dość szybko.
Słowem podsumowania : jak na rocka, alt. rocka, zwał jak zwał, zbyt często mamy tu momenty niemal popowe. Ale co ważne, jest melodia i jest pewna doza przebojowości w kompozycjach z "Memento Mori", a podejrzewam, iż fani Flyleaf nie patrzą na szufladki muzyczne, w jakich ich idole tworzą a na dobrą zabawę jaką mają z słuchania ich płyt. Chociaż nawet fani Flyleaf przyznać muszą, że za mało różnorodna ta płyta jest... Przyjemny album z kojącymi dźwiękami, które wlatują jednym uchem i wylatują drugim.
Grzegorz Żurek