Spośród wszystkich modnych w ostatnich latach wokalistek, Bat For Lashes upodobałem sobie na swój sposób szczególnie.
Wszak nieczęsto zdarzają się takie głosy, w dodatku w folkowo-elektronicznym ubraniu. Czwarty krążek w dorobku Natashy Khan jest koncept albumem opowiadającym historię panny młodej, zmuszonej do zejścia z ołtarza w wyniku nagłej śmierci jej wybranka. Cóż, ciężko o lepszy temat na smutne pieśni, tym bardziej, że całość ma mocno filmowy charakter i podobnie jak w przypadku ostatniego Radiohead, wymaga sporo uwagi. A potem, letarg, błogość…
I zderzenie ze smutną prawdą. Pomimo fantastycznego konceptu, mrocznej podróży zawierającej cały kalejdoskop smutnych emocji i przeżyć związanych z utratą (tu: fikcyjną) bliskiej osoby, Pani Khan nie przemawia do mnie muzycznie. Jej delikatny, czarujący, subtelny głos jak zwykle otula słuchacza i w tym miejscu zgoda, to nadal artystka, którą uwielbiam, ale wolę ją jako ikonę folkowych smętów i leniwych tanecznych podrygów niż umierającą pannę młodą, gotową otworzyć niebo i poruszyć ziemię by zjednoczyć się ze swym wybrankiem, do tego w otoczce ambientu i shoegaze. Skoro o tym mowa, właśnie ten nieśpieszny charakter utworów, przestrzenie i minimalizm (aby wychwycić smaczki trzeba słuchać naprawdę uważnie i to na dobrym sprzęcie) są największą bolączką "The Bride" i nic nie poradzę, przez to album nudzi. Krążek jest zwyczajnie jednowymiarowy i nie sposób nie odnieść wrażenia, że część utworów to jakieś wypełniacze, byle tylko było pod co ułożyć przepełnioną smutkiem opowieść, której najjaśniejszymi fragmentami są zaskakująco żywe "In God’s House" i noszące znamiona hitu - "Sunday Love".
Czy Khan się pogubiła? Niekoniecznie. Wzięła na swoje barki odrobinę za dużo. Niestety, tak jest, kiedy chce się udowodnić, że jest się stworzonym do rzeczy wielkich, a w dodatku, nagrywa się i produkuje w pojedynkę. Sprawdzony patent działał przez pierwsze trzy płyty, dziś Bat for Lashes, odmieniona, może dojrzalsza i bardziej świadoma swoich pragnień nie jest aż tak atrakcyjnym kąskiem.
Grzegorz Pindor