"Blood Moon" to już trzeci krążek Martina Crafta, Australijczyka dorastającego w Wielkiej Brytanii, i nawet jeśli tym albumem Craft nie podbije świata, a na pewno nie, to bez wątpienia są to dźwięki warte wysłuchania.
Gitary jest tu co kot napłakał, bo Craft jest przede wszystkim klawiszowcem. To pianino robi za głównego bohatera, wespół ze śpiewem Martina. Artysta nie jest wirtuozem dominującego instrumentu, gra raczej proste akordy, ale klawisze muska z takim wyczuciem, że zapewne nawet z "Wlazł kotek na płotek" zrobiłby przednią, ociekającą emocjami balladę. Poza tym Craft układa naprawdę porządne melodie: sentymentalne, tęskne, zamyślone, pełne uczuć i bujające w obłokach. Kompozycje są powolne, żółwie wręcz, sączą się z głośników niespiesznie, ale i uwodzicielsko. Craft śpiewa z taką uczuciowością, że naprawdę angażuje w te swoje kołysanki. "Blood Moon", "Chemical Trails", "Afterglow", "Me and my Shadow", "Where Go the Dreams" - to doprawdy przepiękne numery, których po prostu warto posłuchać, najlepiej nocą, po ciężkim dniu.
Dodatkowo Craft próbuje też eksperymentować. Pokłosiem tego są instrumentalne numery jak służący za intro, podniosły "New Horizons" czy mocno ilustracyjny "Midnight", w którym pianino wdaje się w dyskusję z partiami symfonicznymi. Jedynym utworem, gdzie Craft rzeczywiście próbuje coś udowodnić jest zamykający album "Love Is All", w którym pokazuje, że grać na klawiszach rzeczywiście potrafi.
Podoba mi się ten album. Ma swój charakter, swoją atmosferę, poprzez jednolity klimat zbliża się do koncept albumu. To muzyka niezwykle wrażliwa, stonowana, rozmarzona. Czaruje po prostu bajecznie i równie mocno angażuje w muzyczne opowieści. Nawet jeśli "Blood Moon" nie rzuca się na słuchacza z rozcapierzonymi łapami, jak to ma w zwyczaju większość głośnych produkcji, po prostu ma to coś. Ten ulotny pierwiastek, który ciągnie do dźwięków Crafta. "Blood Moon" po prostu ma klasę.
Grzegorz Bryk