"4:13 Dream", trzynasta płyta The Cure podzieliła fanów. Czyli wszystko po staremu. Robert Smith, twórca i lider grupy konsekwentnie dba o to, żeby zespół sprawiał kłopoty ludziom układającym płyty w odpowiednich sklepowych przegródkach.
Pomysł na płytę był prosty - zamykamy się w studio, wywalamy przez okno klawisze i w czysto gitarowym kwartecie nagrywamy muzykę. W efekcie otrzymujemy prosty, gitarowy rock, który w żaden sposób nie przypomina tego, co aktualnie gra radio. Powstaje oczywiście pytanie jak ocenić tę płytę? Przez pryzmat przeszłości The Cure, czy też jako zupełnie nowy rozdział w historii grupy? Jako wielbiciel twórczości Grubego Boba mam z tym problem. Klasyczny, stereotypowy fan The Cure, zakochany w "Pornography" i "Disintegration", powinien skreślić "4:13 Dream". Wprawdzie rozpoczynający płytę "Underneath The Stars" pobrzmiewa echem starych dobrych "smutasów", a nawiedzony "Scream" przywołuje na chwilę początek lat osiemdziesiątych, jednak reszta płyty ma zupełnie inny ciężar. Sęk w tym, że ja lubię gitarowe granie i zupełnie nie przeszkadza mi fakt, że Robert postanowił poeksperymentować z takim brzmieniem.
Nie żałuję też, że teksty bardziej dotyczą materializmu niż egzystencjalnych rozterek, a i pan wokalista jest jakby mniej zdołowany niż zwykle. Słychać też wyraźnie, że obchodzący w tym roku pięćdziesiąte urodziny "król ponuraków" nie planuje desantu na popowe listy przebojów, jak to bywało w minionych latach. "4:13 Dream" zawiera kilka utworów, które śmiało mogłyby powiększyć konto bankowe autora, jednak są one tak zaaranżowane, że żadna stacja radiowa nie podejmie ryzyka robienia z nich powerplaya.
No więc jaka jest ta płyta? Rockowa, gitarowa, melodyjna, z dobrym - choć surowym - brzmieniem. Natomiast zdecydowanie nie jest to pierwsza liga w twórczości The Cure. I chyba dobrze. Swoje pomnikowe płyty już nagrali.
Michał Osuch