Brytyjski rock prosto z Irlandii - niemożliwe? A jednak, Ash bowiem od ponad 20 lat egzystuje na scenie alternatywnej, racząc nas charakterystycznymi dla siebie dźwiękami, których korzenie znajdują się zarówno w punku i grunge, jak i w indie rocku oraz britpopie.
"Kablammo!", choć 8 cudem świata nie jest, pokazuje, że kapela dowodzona przez Tima Wheelera nie straciła zapału do tworzenia interesujących gitarowych kompozycji.
Nigdy nie kryłem swojej sympatii do wyspiarskiego grania. Miałem jednak z nim ten sam problem, co z niektórymi odmianami współczesnej muzyki tanecznej - ponad połowa wykonawców (a co za tym idzie, także utworów) brzmi niemal identycznie. Ash niestety wpisuje się w ten trend. Z drugiej jednak strony, mam nieodparte wrażenie, że ze wszystkich kapel, które na wszelkie możliwe sposoby forsowały swoją brytyjskość (pardon, irlandzkość w tym przypadku), nasi bohaterowie jako jedni z nielicznych, nie bali się transplantacji ponad-kontynentalnej, przeszczepiając z amerykańskiej sceny kilka muzycznych organów (szczególnie pozdrawiamy Boston, Nowy Jork i Seattle).
Tak jest właśnie w przypadku tego krążka. Rozpoczyna się singlowym "Cocoon". Wyobraźcie sobie, że Manic Street Preachers i Weezer nagrywają wspólny numer. Rezultatem jest przebojowa i energetyczna kompozycja na kształt tracka nr 1 na "Kablammo!". Jeszcze bardziej "weezerowo" jest w "Let’s Ride" (nie wiem, czy tylko mi wokal Tima przypomina głosowe popisy Riversa Cuomo). Kawałki pokroju "Machinery" i "Hedonism" stanowią hołd dla wyspiarskich tradycji muzycznych, z kolei "Go! Fight! Win!" oraz "Shutdown" zarażają naiwnym pop punkowym szaleństwem (co nie jest wbrew pozorom takie złe, wszak dobre radiówki jeszcze nikomu krzywdy nie zrobiły). Sentymentalne "Moondust" i "From Eternity" ukazują wrażliwe oblicze muzyków (dziewczyny, możecie wyciągać chusteczki higieniczne). "Evel Knievel" z pewnością przypadnie do gustu fanom patosu, umiejscowionego między strunami gitar, zaś "Free" nie wnosi niczego odkrywczego, poza totalną przeciętnością. Przyjemnie słucha się za to ciepłego "Bring Back The Summer", a także tanecznego "Dispatch".
Podsumowując, mamy do czynienia z przyzwoitym materiałem od przyzwoitej ekipy i oby na kolejny album nie trzeba było czekać aż 8 lat (poprzedni longplay grupy ukazał się w 2007 roku).
Elvis Strzelecki