Jaką muzykę tworzyłby Jimi Hendrix, gdyby to dziś rozpoczynała się jego kariera? Pewności nie mam, ale jak dla mnie mógłby zostać członkiem kapeli We Are Shining.
Nie wiem, skąd nam się to bierze, ale bardzo często lubimy sobie pogdybać na temat muzyków, którzy swe "ziemskie pielgrzymowanie" skończyli zbyt wcześnie. A przecież jeszcze tyle mogli nagrać! Jimi Hendrix jest jedną z najczęściej komentowanych w tym kontekście person. Jego talent z płyty na płytę rozwijał się i wędrował w dzikim, nieznanym kierunku. Kto wie, może to on byłby pierwszym, który odkryłby współczesne znaczenie R'n'B, pełne sampli i elektroniki?
Taką sugestię można wyciągnąć z muzyki duetu We Are Shining, który swe talenty wykuwa w Londynie. Zanim zabrałem się za wysłuchanie ich debiutanckiego krążka, "Kara", pogrzebałem co nieco w sieci. W pierwszym rzędzie internetowy lud tytułował ich zespołem elektronicznym, który Hendrixem gdzieś tam tylko się inspiruje. Muzyka mówi coś zupełnie innego - Brytyjczycy oddychają słowami Jimi'ego, a jego muzykę przyjmują codziennie do serca niczym Komunię Świętą.
Już otwierający płytę riff z piosenki "Road" daje nam do zrozumienia, jak Morgan i Acyde bardzo kochają mistrza ze Seattle. Swoje robi też barwa głosu drugiego z wymienionych muzyków, która u Stwórcy leżała na tej samej półce, co Hendrixowa. Dorzućmy do tego styl rytmizacji i pewne zbieżności aranżacyjne, odnoszące się do stanu "purpurowej mgły", a otrzymamy pełen obraz fascynacji przełomem lat '60 i '70.
To, co odróżnia We Are Shining od Hendrixa, to zdecydowanie większa ilość elektroniki, szczególnie w przypadku piosenek, w których gościnnie z chłopakami śpiewają panie: Mallie i Andrea Balency - "Breaks" i "Thru the Dark". Są one kwintesencją dzisiejszego R'N'B, roztańczonego i wyrazistego.
Zresztą właściwie przy każdym kawałku z "Kara" można się dobrze pobawić. We Are Shining udało się połączyć przebojowość z ambicją, stare z nowym, sztukę z bujaniem. Oj, będą z nich ludzie!
Jurek Gibadło