Uczestniczka pospolitego ruszenia polskich wokalistek wraca z nową płytą. Czy podołała wyzwaniu nagrania lepszego krążka od "June"?
Z Julią zasympatyzowałem od pierwszego spotkania. Co prawda nie ma nad wyraz charakterystycznego głosu, urody modelki, ani barokowych aranżacji w piosenkach, to jednak przyciąga - jakimś mrokiem, tajemnicą, ulotnością upakowaną w alternatywno-popowe granie.
Druga płyta Marcell, "Sentiments" to potwierdzenie tych wszystkich cech. Julia nie ściga się z koleżankami o bycie tak podobną to zachodnich wzorców, jak to tylko możliwe. Traktuje elektronikę z należytym dystansem, choć oczywiście z niej nie rezygnuje. Nie onanizuje się swoim głosem, choć czasami lubi się zabawić ciekawymi wielogłosami. Nie ma ochoty być królową śniegu i ambientowej rozpaczy, w duszy od czasu do czasu gra jej rock (odsyłam do "Lost My Luck"). Pod tym względem bliżej jej, powiedzmy, do zostania koleżanką Misi Furtak, niż Kari Amirian.
Julia stawia na prostotę, jest oszczędna w doborze środków i układaniu struktury piosenki. Weźmy takie "Manners", które otwiera krążek. Motywem głównym jest tu prosta, acz charakterystyczna wokaliza - w końcu śpiewająca solistka musi się troszeczkę popisać. Ta fraza zostaje obudowana przyjemną grą sekcji rytmicznej i rzężącą gitarą, a wyznaczone przez nie ścieżki prowadzą do przebojowego refrenu.
Bardzo mi się podoba to, co dzieje się w "North Pole" - tytuł i tematyka chłodne, ale piosenka ładnie się rozświetla: od nikłego światła we wstępie, po pełen rozbłysk w refrenie. Całość zaś ma nad wyraz islandzki charakter, żywy, troszkę folkowy i w jakiś nienazwany sposób cieplutki, przez topi śnieg nawet na Biegunie Północnym.
Całe "Sentiments" przepełnione jest taką rozgrzewającą atmosferą. Julia ciągle nosi w sobie mrok i tajemnicę, ale - tak jak wskazuje okładka - staje przed nami gotowa się z nią podzielić. Odrywanie jej sekretów to czysta przyjemność.
Jurek Gibadło