La Dispute powraca z nowym, trzecim w dyskografii albumem, który bardzo podzielił odbiorców.
Jedni zarzucają "Rooms Of The House" nudę, brak przebojowości i mocy. Drudzy zachwyceni są podejściem muzyków z Grand Rapids do tematu. A ci nagrali lżejszy brzmieniowo krążek, przy którym można oddać się chwili refleksji, którego można kontemplować niczym malowidło. Po prostu usiąść, nigdzie się nie spieszyć i zanurzyć w historii, jaką ma do opowiedzenia. Sam rekomenduję właśnie takie podejście. Jeśli ktoś szuka w muzyce gitarowej ekwilibrystyki może spokojnie tę płytę odpuścić.
"There is history in the rooms of the house".
Jedenaście historii wypełnia przestrzeń domu skomponowanego przez La Dispute. Każdy utwór jest jak odrębne opowiadanie. O przemijaniu, stracie, wspomnieniach. O życiu. O ludziach, którzy od niego uciekają, którzy się z nim mocują. Jedni walczą, inni się poddają. O codzienności. O zmęczeniu. O tych, którzy spoglądają na zachmurzone niebo i wyczekują na ten moment, kiedy słońce choć na chwilę się przez nie przebije. O nadziejach, że przecież kiedyś karta się odwróci. Kredyt, nieszczęśliwa miłość, choroba, seria złych decyzji, która sprawia, że grzęźniemy w problemach coraz głębiej. Takich ludzi można spotkać wszędzie wokół nas, mijamy ich codziennie na ulicy. Pozornie szczęśliwych. Dom, samochód, żona, dziecko. Wystarczy chwila, by wszystko runęło jak domek z kart. Żona zdradza męża, zabiera dziecko i człowiek zostaje sam w za dużym mieszkaniu, z kredytem na trzydzieści lat. Ukochany, który po ślubie coraz więcej pije i nadużywa wobec swojej żony siły, a ta nie ma jej dość w sobie by odejść. Ale na facebooku wciąż wstawia zdjęcia z wakacji, kiedy przez chwilę wszystko było dobrze. A czasem fatalne zrządzenie losu, siła wyższa, na przykład wypadek, wywraca nasze życie do góry nogami a my musimy się nauczyć żyć. Od nowa.
"We took opposite steps. Tried to even the stress. Picked a safe direction but. You never know the way the ice thins".
Muzycznie, La Dispute bliżej dziś do ostatnich płyt Thrice niż do post-hardcorowego uderzenia. Numery są skomponowane tak, jakby punktem wyjścia była gitara akustyczna. Jakby każdy temat miał właśnie taki początek. Gitary, kiedy już grają mocniej, są ustawione na pół mocy. Brzmienie gitar jest bardzo naturalne, podobnie ma się rzecz z bębnami. Można odnieść wrażenie, że słuchacz właśnie znalazł się w sali prób w trakcie jam session. Z drugiej strony mamy zabawę brzmieniem, wykorzystaniem, choć z umiarem, możliwości, jakie daje studio. Czasem perkusja jest stłumiona, innym razem wysunięta do przodu. Dopiero wokół niej zostaje zbudowana subtelna melodia. Jest w tej muzyce dużo piękna i emocji. Raz napięcie buzuje, innym razem wszystko cichnie i oddajemy się chwili.
"At the end of the work day. Stuck in traffic don’t feel when the road sways. Underneath. Concrete gives. Metal twisting and everything tumbling".
"Rooms Of The House" właściwie w całości oparta jest na niebanalnej pracy bębnów, Brad Vander Lugt wyciska ze swojego skromnego zestawu bardzo dużo. Nie przesadza, buduje swoje partie z wyczuciem. Każdy kolejny kawałek stanowi perełkę w zestawie bardzo dobrych utworów. Prostych, nieprzeładowanych kompozycji. "Woman (In Mirror)" to pozytywka znaleziona na strychu. Złamana, zapętlona perkusja i swobodnie podrzucane dźwięki gitar składają się na zgrabną miniaturę. "Scenes From Highways 1981-2009" napędzane jest świetnym pulsującym rytmem podbijanym przez bas i kolejne akordy gitary składające się na chwytliwy, nieco melancholijny temat. Może brakuje tej płycie radiowej przebojowości, ale nie do takiego odbiorcy adresowana jest ta muzyka. Natomiast z pewnością nie brakuje jej specyficznej chwytliwości.
"For Mayor In Splitsville" z charakterystycznym grunge'owym tematem autentycznie porusza. Brzmienie gitar przypomina tu Beyond Dawn z okresu "Electric Sulking Machine". Jest surowe, ale nie garażowe. "35" zaczyna się świetnym, spokojnym, nieco leniwym, smutnym tematem gitarowym. W miarę jak napięcie, podkreślane przez tekst, narasta, muzycy dociskają struny mocniej, nieco się rozpędzając, ale tylko na chwilę. Tam gdzie inni graliby kolejny banalny temat, La Dispute robi pauzę, pozwalając instrumentom wybrzmieć i wchodzi z kolejnym fantastycznym melancholijnym, niespiesznym tematem. Z kolei "Stay Happy There" wyróżnia się intensywnością od startu, nie zwalniając, aż do końca. Jest jakby żywcem wyjęte z poprzedniego wydawnictwa "Wildlife". "The Child We Lost 1963" to kolejna perełka. Zaczyna się mocno, rytmicznie i znowu chwytliwie. Jordan Dreyer wykrzykuje kolejne linijki tekstu. I nagle wszystko gaśnie i po raz kolejny muzycy z Michigan dostarczają piękny, zapętlony, spokojny, swobodnie zagrany temat gitarowy. Trochę przypominający niektóre rzeczy mistrzów alternatywy Pinback. “Woman (Reading)" to kolejna miniatura z mechaniczną pracą perkusji i lekkim tematem gitarowym o niepowtarzalnym klimacie.
La Dispute wyszło z założenia, że mniej znaczy więcej. A głośniej nie znaczy lepiej. Postawili na klimat i w moim odczuciu opłaciło się. Wybrali specyficzną formę, najczęściej wychodząc od jakiegoś mniej lub bardziej melancholijnego lub nostalgicznego tematu, bo sporo tęsknoty i smutku zawarto na tym krążku. Jednocześnie nie zaniedbując dynamiki. Kompozycje są zwarte i niedługie. Nie ciągną się jak czas u cioci na imieninach. "Rooms Of The House" to porozrzucane muzyczne puzzle. Czerpiąc z różnych gatunków gitarowej alternatywy udało się zespołowi ułożyć obraz. Obraz, który przynosi dużo satysfakcji.
"And I sat there for hours. In the living room first, then in the dining room. Moving things around, picking things up and seeing where they took me, to what place in history. What moment on our timeline. Where we were, where I was, where I thought we’d end up...And I put them in boxes".
Sebastian Urbańczyk